Co miesiąc wydajemy 2000 zł, bo nasze miasta są fatalnie zaprojektowane
To dane z raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego "Społeczno-gospodarcze skutki chaosu przestrzennego". Polskie gminy mogłyby zaoszczędzić nawet 6 mld zł rocznie, gdyby ograniczyć zjawisko chaosu przestrzennego. Niestety, Polacy nie tylko nie zdają sobie sprawy z tego, że pieniądze są wrzucane w błoto, ale przede wszystkim nie dostrzegają tego problemu.
Chaos przestrzenny generuje znaczące koszty ekonomiczne, których wartość została oszacowana na przynajmniej 84,3 mld PLN rocznie – wyliczyli autorzy raportu.
– Koszty te ponoszą mieszkańcy, przedsiębiorcy i państwo, w tym samorządy. Największą część oszacowanej kwoty (31,5 mld zł) stanowią koszty związane z obsługą transportową. W ramach tej kwoty same koszty nadmiarowych dojazdów do pracy wynoszą przynajmniej 25,9 mld zł rocznie, a kwota ta byłaby znacznie wyższa, gdyby uwzględnić pozostałe nadmiarowe dojazdy do miejsc świadczenia usług (szkół, przedszkoli, handlu, miejsc rekreacji i innych). W drugiej kolejności znajdują się koszty związane z osadnictwem i infrastrukturą techniczną (20,5 mld zł) – a więc koszty związane z budową i utrzymaniem nadmiarowej infrastruktury takiej, jak drogi, sieć wodno-kanalizacyjna itp. Pozostałe trzy kategorie (rolnictwo, rynek nieruchomości oraz środowisko przyrodnicze) wygenerowały łącznie 32,3 mld zł. Trzeba jednak zaznaczyć, że wyliczone kwoty przedstawiają minimalny pułap kosztów chaosu przestrzennego – mówi Przemysław Śleszyński z Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN.
Czym właściwie jest ten chaos przestrzenny.
Twórcy analizy opisują go jako nieoptymalną lokalizację zabudowy.
Przeciwieństwem jest ład przestrzenny, czyli stworzenie takiej zabudowy, w której możliwy jest "równoczesny i odpowiedni rozwój infrastruktury towarzyszącej w najbardziej racjonalny sposób". Jest to m.in. dostęp do transportu publicznego, dróg o odpowiedniej przepustowości, usługi na wyciągnięcie ręki.
Tego w Polsce jednak nie ma. Tracimy na tym dosłownie. Gdyby oszacowany koszt chaosu przestrzennego (84,3 mld zł) podzielić równo na liczbę zameldowanych mieszkańców, otrzymana wartość wyniosłaby 2207 zł rocznie. Daje to na przeciętną, czteroosobową rodzinę – 8,8 tys. zł rocznie. Jest to zarówno koszt podatkowy, jak też bezpośrednio wydane środki, np. na paliwo – czytamy w raporcie.
Te pieniądze uciekają w nieoczywisty, niewidoczny sposób
Nie zdajemy sobie z tego sprawy, bo to normalne, że stoi się w korkach lub jedzie przez pół miasta do pracy i szkoły. Albo zostawia samochód 2,5 km od domu, bo tam deweloper wyznaczył parking.
Tymczasem mówimy o naprawdę dużych pieniądzach. Koszty uzbrojenia i utrzymania infrastruktury technicznej (drogi, wodociągi, kanalizacja, energetyka) dla tych pojedynczych zabudowań, które są oddalone powyżej 180 m od zwartej zabudowy, wynoszą w ciągu jednego roku 7,5 mld zł.
Dobrze pokazuje to różnica pomiędzy zabudową jednorodzinną na wsiach w Polsce i Słowacji:
Za tym obrazkiem kryją się interesujące dane, które przekazał raport. Okazuje się, że w Polsce pod budownictwo mieszkaniowe (bez zabudowy zagrodowej) przeznaczono 12,1 proc. powierzchni kraju. W teorii na terenach przeznaczonych pod budownictwo mieszkaniowe
może zamieszkać od 59 mln (według planów miejscowych) do 135 mln osób (według studiów gminnych)! Mamy więc z nadpodażą terenów budowlanych.
Polskie prawo planistyczne jest uważane za jedno z najbardziej skomplikowanych w Europie
Prowadzi to do tego, że "kompetencje różnych instytucji oraz ich nieraz sprzeczne interesy krzyżują się w tych samych miejscach w przestrzeni".
Dodajmy do tego fakt, że miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego nie obowiązują na prawie 70 proc. powierzchni kraju. Ważne są za to decyzje administracyjne. Przy wydaniu zgody urzędnicy kierują się zasadą "co nie jest zakazane, jest dozwolone".
Zwolennicy świętego prawa własności są zachwyceni, ale w rezultacie mamy to, co mamy. Owszem, trudno dziwić się ludziom, że nie chcą mieszkać w zwartej kupie – zresztą właśnie dlatego krytykujemy często polską patodeweloperkę.
Trzeba jednak liczyć się z kosztami takiej sytuacji. Transport publiczny ma pod górkę, bo przecież nikomu nie jest wygodnie z różnych części wsi dojść na przystanek. Nie ma też miejsca na inne publiczne inicjatywy, jak dom kultury - za daleko, nie po drodze. Jedynym praktycznym rozwiązaniem staje się samochód, który później generuje korki w miastach. Błędne koło.
Konsekwencją jest smog, który dodatkowo potęguje starty. Zanieczyszczenia to właśnie efekt między innymi "niepotrzebnego rozrostu ruchu samochodowego oraz rozproszonej i nieefektywnej sieci ciepłowniczej wykorzystującej domowe piece grzewcze". Spójrzcie jeszcze raz na polską wieś i zastanówcie się, jak rozsądnie podłączyć te wszystkie domy do ogrzewania gazowego. Albo światłowodu.
Parking ważniejszy od rozrywki
Czy Polacy zdają sobie sprawę z problemu? I tak, i nie. Tak, bo 51 proc. badanych oceniła, że "niska jakość życia" przeszkadza im w najbliższym otoczeniu. Ankietowani definiują w ten sposób hałas, nadmierny ruch samochodowy oraz uciążliwa lokalizacja miejsca zamieszkania (z raportu wynika, że w przypadku Warszawy "zlewnia" dojazdów do pracy wynosi ponad 100 km). W polskich miastach jest też bardzo wysoki poziom kongestii drogowej, czyli korków i ogólnego zatłoczenia.
Na drugim miejscu znalazła się niska dostępność infrastruktury i możliwości. Chodzi tu choćby o ścieżki rowerowe, oświetlone ulice, zadbane chodniki czy brak restauracji lub złe skomunikowanie.
Wszystko składa się w logiczną całość. Do czasu. Okazuje się bowiem, że "zbyt niska dostępność miejsc parkingowych przeszkadza Polakom znacznie bardziej niż zbyt mała dostępność miejsc umożliwiających rekreację, odpoczynek czy rozrywkę".
Z jednej strony przeszkadza nam brak atrakcji, ale z drugiej wolelibyśmy parking niż miejsce do odpoczynku i rekreacji
Ten rozdźwięk jest jednak zrozumiały. W obecnej sytuacji trudno wyobrazić sobie, że nagle centrum wsi czy osiedla zacznie tętnić życiem. Zamiast marzyć o utopii, lepiej mieć coś praktycznego, czyli parking pod nosem. A wszelkie rozrywki zapewniać sobie samemu – dojeżdżając do nim. Czy wspominałem już błędnym kole?
Najgorsze jest jednak to, że takie podejście nie pozwala dostrzec problemów. Aż 72 proc. deklaruje wysoki poziom zadowolenia z dostępu do środków transportu zbiorowego. W kraju, gdzie kolejne połączenia autobusowe są likwidowane, a kolej dopiero podnosi się z wieloletniego marazmu to naprawdę fantastyczny widok. Jest lepiej niż nam się wydawało?
Nie. Jak tłumaczą autorzy raportu:
Nie da się ukryć, że te wszystkie problemy nie wzięły się znikąd
Pewną cenzurą jest rok 1989 i przemiany systemowe, w które weszliśmy na pełnym gazie, bez zastanowienia, wierząc, że niewidzialna ręka wolnego rynku poradzi sobie ze wszystkimi problemami. Dopiero teraz zaczyna nam się to poważnie odbijać czkawką.
Komentując raport Adam Kowalewski, doktor nauk ekonomicznych, zauważa:
Konsekwencje tego widzimy po tym, jak mieszkamy, czy choćby jaki jest stosunek do automatów do obierania paczek. Mogą stać gdzie chcą i wyglądać jak chcą, bo co nas obchodzi – ważne, że właściciel gruntu wyraził zgodę.
Takie podejście nie jest jednak właściwe, o czym mówił mi Marcin Kij, prezes wrocławskiej spółki miejskiej TBS. Odpowiada nie tylko za budowę mieszkań, ale też od niedawna za to, aby paczkomaty we Wrocławiu nie były stawiane byle jak, byle gdzie.
A oprócz tego bardzo dużo kosztuje, co pokazał omawiany raport.