Mówi się, że każda potwora znajdzie swojego amatora, czyli hipserski renesans kaset magnetofonowych
Mówi się, że każda potwora znajdzie swojego amatora. Zmodyfikowałabym to powiedzenie - każda stara technologia audio znajdzie swojego amatora. Nawet kasety, te okropne, obskurne, niewygodne i kiepskiej jakości plastikowe potworki!
Czuję się staro, gdy pomyślę, że w szkole podstawowej moim marzeniem było posiadanie walkmana, czyli małego przenośnego odtwarzacza kasetowego. W końcu go dostałam w prezencie. Wprawdzie nie był to oryginalny Sony, ale też żadna chińska podróbka - walkman był Philipsa, miał na wierzchu dziwne przesuwane coś o nazwie “sound booster” i jak na odtwarzacz przenośny wcale nie był taki mały. Nie mieścił mi się w kieszeni, ale w końcu nie po to miało się walkmana żeby nosić go w kieszeni.
Miał jedną wielką zaletę - rzadziej niż walkmany znajomych zdarzało mu się wciągnąć taśmę. Kasety i odtwarzacze były tak cudownymi dziełami techniki, że potrafiły “zassać” kasetę. Zwykle dało się ją uratować. Trzeba było wyplątać ją, nawinąć z powrotem na rolkę za pomocą czegoś do pisania. Najlepiej ołówka, takiego z sześcianem w przekroju, bo dobrze łapał oczko.
Z radością przeniosłam się na słuchanie muzyki z płyt, a potem jak najwcześniej na mp3.
Nie było mi nawet żal, gdy Sony przestał produkować kasety. Te małe cholerstwa były dobrą fazą przejściową nośników audio, ale tylko tyle. Dźwięk był kiepskiej jakości, kasety miały mnóstwo ograniczeń, a na targach sprzedawano pirackie kasety z jeszcze gorszą jakością dźwięku. Muzykę i tak w końcu się traciło przez rozerwaną taśmę.
Teraz, po tylu latach bez kaset, które wracały czasem w postaci sentymentalnego posta-mema o powiązaniu ołówków i kaset, czytam, że kasety powoli wracają. Pewien producent ze Stanów Zjednoczonych się nie poddał i wciąż je produkował, a w ostatnich latach notuje wzrosty sprzedaży. Wolumen idzie w dziesiątki tysięcy, więc nie jest to wiele, ale zgodnie z jego obserwacjami coraz więcej bandów indie zainteresowana jest wydawaniem limitowanych edycji albumów na kasetach. Bo to bardziej “autentyczne”. Potem hipsterzy kupują takie albumy i udają, że mają jakąś dodaną wartość.
Otóż moi drodzy hipsterzy: nie mają!
Muzyka z kasety nie brzmi lepiej czy cieplej, brzmi po prostu inaczej. I gorzej. Ma więcej przekłamań i zniekształceń. Wcale nie musicie do tego używać kaset. Chcecie muzyki brzmiącej inaczej? Pogrzebcie w equalizerze na Spotify albo poproście kumpla-nerda, żeby napisał wam algorytm przypadkowych zniekształceń muzyki cyfrowej tak, by odpowiadały tym z kaset.
Wiem, to nie to samo. Muzyki z kaset słuchało się inaczej, bo nie było omijania utworów jednym klikiem, słuchało się albumów w całości i w kolejności utworów, jaką stworzył autor.
Uwaga, to was zszokuje - nikt nie każe wam omijać utworów cyfrowych. Ba, wyobraźcie sobie, że cyfrowych albumów w całości i w kolejności też można słuchać. To nie iPhone zmusza was do kliknięcia “skip”, to wy sami nie możecie oprzeć się przyjemności niesłuchania kiepskiego kawałka.
Wiem, że już niedługo wrócą odtwarzacze mp3, takie jak z lat 00’. Już powoli wracają. Ludzie nie potrafią oprzeć się urokowi rzeczy retro, a ograniczenia tych sprzętów w świecie, w którym nie ma już prawie żadnych ograniczeń, kuszą i wabią. Wszyscy mamy swoje sentymenty.
Tyle, że to zwykle tylko i wyłącznie to: sentymenty. Wiem, książki papierowe są lepsze niż czytniki, winyle lepsze niż wszystko co przyszło po nich, a w ogóle najlepiej pozbyć się wszystkich technowinek i pojechać w Bieszczady.
Tyle, że to trochę do bani, gdy dajemy sobą kierować sentymentom.
Mamy rzeczy nowsze, wygodniejsze, mamy dostęp do muzyki i kultury za pomocą jednego kliku na superkomputerku z kieszeni, a sami wybieramy sobie utrudnianie życia.
Nie rozumiem tego. Kasety niech trafią do piekła. Jeśli będę kiedyś musiała odbyć z jakimś nastolatkiem dyskusję o wyższości kaset nad formatami cyfrowymi to wybuchnę. Tak po prostu.