Mobilny Internet przestaje być przyjemnością
Korzystam z Internetu mobilnego od czasów, gdy wap został zastąpiony przez wdzwaniany Internet na telefonach z pierwszymi kolorowymi wyświetlaczami. Pojęcie “smartfon” wtedy jeszcze nie istniało, moim marzeniem był drogi palmtop, który był zbyt drogi, a wizja przyszłości malowała się kolorowo. Pokochałam Internet w telefonach od początku, dlatego teraz czasem żal mi patrzeć, co robią twórcy stron.
Jeszcze niedawno Internet mobilny był bajeczny. Smartfony dostały duże, wygodne do czytania i oglądania wideo ekrany, twórcy treści zaczęli masowo dostosowywać się do ekranów mobilnych a reklamy jeszcze nie nadążały za tym wszystkim.
Poruszanie się po Sieci było przyjemnością. Czytanie artykułów wygodniejsze niż na ekranie komputera - szpalta tekstu na stronie mobilnej jest zwykle przyjemniejsza niż na komputerze, jest też bardziej intymna. Wideo miało problemy, ale ratowano się uniwersalnym YouTube’em.
Ostatnie kilka miesięcy to jednak mordęga.
Marketerzy i agencje skapowały się w końcu, że skoro nawet połowa czytelników wchodzi z urządzeń mobilnych, to tam trzeba szukać zasięgu, kilków i kasy. Twórcy treści też to zrozumieli i zaczęli wciskać reklamy wszędzie gdzie się da. Dosłownie wszędzie. Nieważna postać, nieważne, że doświadczenie z używania urządzenia mobilnego jest całkiem inne niż te z komputera. Kopiujemy!
Problem ze smartfonem jest taki, że reklama na cały ekran zajmuje faktycznie CAŁY EKRAN. Nie jak na komputerze okienko przeglądarki, często otwarte obok czegoś innego, z widocznym paskiem adresu, paskiem systemowym, z poczuciem kontroli.
Gdy załaduje mi się strona na telefonie, zaczynam czytać artykuł i już nawet kawałek go przewijam i nagle na całym ekranie pojawia mi się wielka, kolorowa, migająca i zapraszająca do jakiejś głupiej gry reklama, która gdy dotknę jej w niewłaściwym miejscu otworzy mi nową stronę na cały ekran (i to często z jakimś popupem o wygranej iPhone’a czy nowego Galaxy S) trafia mnie szlag. To mój ekran, jest na nim tylko jedna rzecz - treść, którą chcę przeczytać - a ty nagle pojawia się wielki banner o produkcie, który mam w nosie!
Nie wspominam już o genialnym ładowaniu stron, które wygląda mniej więcej tak: otwierasz stronę, widzisz odnośnik do linka, który cię interesuje, dotykasz więc go. Milisekundę przed dotknięciem na stronie w miejscu w którym chciałeś kliknąć doładowuje się jakaś ciężka reklama i bam - zostajesz przekierowany na stronę BMW czy twarożku Białuch. Cwane, naprawdę cwane! Nie wiem, czy to planowane, ale w obu przypadkach do bani.
Nie tak dawno dostawcy treści wyczaili też, że lepiej opłaca się robić własne playery na stronach niż zostawiać zarobić YouTube’owi. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie kilka denerwujących rzeczy.
Własne playery serwisów cechują się kilkoma wyróżnikami, być może to jakieś wewnętrzne zasady:
- player na mobile musi ładować się niemiłosiernie długo. Im dłużej, tym lepiej, będzie można pochwalić się tym, ile czytelnicy spędzają czasu na stronie;
- player musi ładować reklamy osobno, a ładowanie to musi się zacinać nawet na najszybszym smartfonie i łączu oraz być przerywane czarnymi ekranami wyświetlanymi przez co najmniej 30 sekund;
- długość reklam przed materiałem trwającym do minuty musi wynosić więcej, niż długość samego materiału;
- podczas wyświetlania reklam należy schować wszystkie kontrolki, tak by widz, który nieopatrznie zmaksymalizował ekran na samym początku lub ogląda w pozycji horyzontalnej musiał kliknąć ekran i zostać przekierowany na stronę reklamodawcy;
- sam materiał jest mało istotny, wskazane jest, by buforowal się z przerwami;
Do tego wszystkiego trzeba dodać uwielbienie zwłaszcza polskich mediów do reklam, które ważą czasem dwa albo i trzy razy więcej niż treści samej strony, to pętli przekierowań, do gustownego migania wszystkiego, co tylko może migać…
Mam coraz mniejszą przyjemność z korzystania z Internetu mobilnego i przeglądania treści z Sieci na smartfonie. To problem, który trzeba będzie w końcu zaadresować - stan biznesu internetowych mediów dziś opiera się filarach, które tracą rację bytu. Być może będzie to kropla, która przeleje czarę goryczy i spopularyzuje płacenie za treści w Sieci.