Piotr Lipiński: CYFROWA WYBORCZA, czyli dwie strony paywalla
W Polsce Ameryki nie odkryjemy, już choćby z tego powodu, że jakiś czas temu zrobił to Kolumb, i to na miejscu. W cyfrowym świecie lepiej sprawdza się kopiowanie Stanów. Trudno więc dziwić się, że „Gazeta Wyborcza” – amerykańskim wzorem – zamknęła swoje teksty za paywallem. W świecie słyniemy jednak z przeskakiwania murów i płotów – a przynajmniej znany jest z tego nasz pewien bohater narodowy.
Prędzej biedny z głodu umrze, niż bogaty schudnie - cytował mój dziadek mądrość ludową. A od niejakiego Giuseppe Tomassiego di Lampedusa wiem, że wiele musi się zmienić, aby wszytko pozostało jak po staremu. „Gazeta Wyborcza” ze względu na swoją wciąż dość silną pozycję była niemalże zobowiązana, aby jako pierwsza wykonała odważny krok i spróbowała pobierać opłaty od czytelników. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że nigdy by się na to nie zdobyła. Choć może to być krok w stronę przepaści.
Przez kilkanaście lat przyglądałem się – znaczną część tego czasu od środka – jak „Gazeta Wyborcza” reaguje na Internet. Początkowo nikt z dziennikarzy nie myślał o udostępnianiu tekstów za darmo w sieci.
Bo kto kupi papierowe wydanie, jeśli może to samo przeczytać online za darmo? – taka panowała zdroworozsądkowa opinia.
Proszę pamiętać, kiedy to się działo: w sieci dopiero pojawiały się strony www, tworzone przez komputerowych geeków. Pod względem treści Internet był równie ciekawy, jak instrukcja obsługi zmywarki do naczyń.
Potem jednak do sieci zaczęły trafiać niektóre wybrane gazetowe materiały. I być może właśnie wtedy zaczęły się kłopoty drukowanej prasy. Nie dziś, gdy tytuły próbują się zamykać za paywallami, ale wówczas, gdy zaczęły udostępniać teksty za darmo.
Czy można było postąpić inaczej? Jestem zdecydowanie przekonany, że było to niemożliwe. Wydawało się oczywiste, że ktoś pierwszy zacznie eksperymentować z udostępnianiem treści za darmo, a za nim pójdą inni. Bo gdyby gazety nie zaczęły wrzucać bezpłatnie swoich tekstów do Internetu, prasa stałaby się symbolem tępego konserwatyzmu, bojącego się wszystkiego co nowe.
Przez te lata redakcje dotknęła mentalna przemiana. Chociaż Internet pasjonował mnie od momentu, kiedy pierwszy raz zetknąłem się z nim kilkanaście lat temu, to jeszcze całkiem niedawno odrzucała mnie myśl, aby teksty pisać wyłącznie z myślą o publikacji w sieci. Bo przecież słowo w niej jest tak bardzo ulotne.
Papierowa gazeta zwykle żyje jeden dzień. Dlatego wolałem pisać do wydań weekendowych, bo „trwały” dłużej. Ale dziś widzę, że tekst w Internecie potrafi przetrwać więcej czasu, niż na papierze. Zobaczymy oczywiście jak to będzie w przyszłości. Do moich starych gazetowych tekstów – że o książkach nie wspomnę - wciąż będzie można zajrzeć w bibliotekach, ale co się stanie za sto lat z felietonami w Spider’s Web, tego niestety nie potrafię przewidzieć. Na szczęście to nie moje zmartwienie.
Paywallowa oferta „Gazety Wyborczej” zawiera chyba wszystko, co możemy sobie wymarzyć. I tani, najprostszy abonament, i taki, w którym „Gazetę Wyborczą” wraz z dodatkami dostaniemy i na czytnik Kindle, i na iPada. Paywall da się ominąć choćby dzięki wyszukiwarce Google, ale kilkunastozłotowy abonament jest właściwie opłatą za komfort korzystania z serwisu, bez szukania bardziej uciążliwych rozwiązań.
Skoro oferta tak bardzo kusi, to dlaczego nie pobiegłem od razu, wykupić abonament? Podobnie jak nie zrobiłem tego w momencie, kiedy pojawiło się „Piano”?
Niechęć do płacenia za treści w Internecie to nie efekt nadprzyrodzonego skąpstwa. To raczej prosta konstatacja faktu - po co mi płatne treści, skoro darmowych mam aż nadto.
Internet znacząco zmienił mój sposób czytania wiadomości. Dawniej sięgałem do papierowego stosu gazet, dziś czytam newsy z moich ulubionych – a dla równowagi również irytujących - serwisów internetowych. To nie tylko techniczna zmiana, ale też ilościowa. Kiedyś „przerabiałem” kilka papierowych tytułów, dziś „sięgam” po kilkadziesiąt elektronicznych źródeł. Zwykły przegląd nagłówków wystarcza, aby wyczuć puls dnia. Różnica jest taka, że obecnie rzucam okiem na zdecydowanie większą liczbę tytułów, niż dawniej. Ani przez to jestem mądrzejszy, ani głupszy – po prostu zmienił się mój poranny rytuał.
W drukowanej prasie wciąż znajduję teksty lepiej napisane, niż w serwisach internetowych. Ale granica powoli zaczyna się zacierać.
Siedząc po dziennikarskiej stronie paywalla można zapytać: chcecie czytać ciekawe gazety? To płaćcie – tak wydawałoby się najprościej. Ale po czytelniczej stronie paywalla wygląda to nieco inaczej: czy za pieniądze rzeczywiście dostanę lepsze teksty?
Dziennikarstwo prasowe przestaje się różnić od internetowego. Znajomy niedawno opowiadał mi o swoim szefie, naczelnym popularnego, opiniotwórczego tygodnika, który podczas zebrań redakcyjnych, w poszukiwaniu popularnych tematów otwiera Pudelka.
Co do jednego pewnie niemal wszyscy się zgodzą: dziennikarstwo dziś jest gorsze, niż choćby 10 lat temu. I nie jest to stwierdzenie na zasadzie „bo kiedyś wszystko było lepsze”.
Polska prasa swój „złoty” okres przeżywała na przełomie wieków – ani wcześniej, ani później. Być może jednak trochę na wyrost i niewspółmiernie do rodzimych możliwości czytelniczych.
Na wielki sukces „Gazety Wyborczej” w latach 90. złożyło się kilka czynników. Przez długie lata PRL-u media były umiarkowanie ciekawe. Czasopisma, cenzurowane, skupione na szerzeniu komunistycznej propagandy, tylko przy okazji próbowały zdobyć czytelnika ciekawym tekstem. Wybuch wolności w 1989 r. spowodował też eksplozję nowego dziennikarstwa, takiego mniej więcej, jakie uprawiano od dawna w zachodnich demokracjach. Właśnie wtedy powstała „Gazeta Wyborcza”. Przełom 1989 r. to nie tylko rewolucja polityczna ale również językowa. Kto pamięta „dobranocki” Jacka Kuronia ten zapewne zachował również w pamięci, jak bardzo jego język różnił się od języka komunistycznych notabli. „Oni” przemawiali, Kuroń - mówił. Podobnie było z gazetami. Te z czasów PRL-u tkwiły w sztywnej nowomowie, zwanej językiem POP (od Podstawowej Organizacji Partyjnej). „Gazeta Wyborcza” ze stylistyką tytułów ocierających się o ówczesne zachodnie tabloidy była powiewem świeżości.
Dla dzisiejszej sytuacji ten opis może mieć o tyle znacznie, że być może ówczesny sukces „Gazety Wyborczej” był w pewnym sensie ponad potrzeby polskiego czytelnika. Że na dłuższą metę ówczesne papierowe nakłady - nawet bez sieciowej rewolucji - były nie do utrzymania.
Niestety, jeśli mam rację, to kiepsko to wróży elektronicznym wydaniom. Ich sprzedaż może jedynie umiarkowanie zadowolić wydawców. Będzie zbyt mała, aby znalazły się pieniądze na znaczącą poprawę jakości publikowanych tekstów.
Czy jednak czytelnicy wciąż w gazetach szukają głębokich treści? Być może oczekuje ich już tak wąska grupa, że z jej wpłat nie utrzyma się nawet gazetka szkolna. A może ci, którzy poszukują głębszych treści, sięgają dziś nie do czasopism, ale po literaturę non-fiction, która w ostatnich latach sprzedaje się zaskakująco dobrze?
Problem współczesnej prasy związany jest nie tylko ze sposobem rozpowszechniania, papierowym czy sieciowym. Jego istota tkwi znacznie głębiej, choć również związana jest z cyfrowością. Znany fotoreporter Krzysztof Miller w swojej książce „13 wojen i jedna” zauważył, że od jakiegoś czasu wszędzie się spóźnia. Dzisiejszy zagraniczny korespondent wojenny z reguły przegrywa z miejscowymi dziennikarzami, a niekiedy zwykłymi świadkami wydarzeń. Choćby redakcja miała nie wiadomo ile pieniędzy, to relacje i zdjęcia z kolejnej wojny czy rewolucji obiegną świat, zanim wysłannik pisma zdąży wsiąść do samolotu. Czytelnik wszystkiego dowie się z zagranicznych, a nie z rodzimych mediów. Może więc prasa skazana jest na zaściankowe krzątanie się wyłącznie po swoim podwórku, irytujące czytelników.
Siedzący po czytelniczej stronie paywallu mogą też pewnego dnia zauważyć, że stali się niewolnikami świata abonamentów. Pewnego dnia uświadomią sobie, ile miesięcznie wydają na Deezera, Photoshopa, Gazetę Wyborczą, Legimi, Dropboksa, Evernote’a. Wszystkie te ryczałty pozwalają uzyskać więcej za mniej, ale w końcu rachunek i tak jest zatrważający. Internet wytwarza potrzeby, za które kiedyś w ogóle nie płaciliśmy, bo ich nie było. Przydałby się więc jakiś abonament na te wszystkie abonamenty.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na Twitterze. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo, Empik, Amazon oraz Apple iBooks.