Najpierw była panika, nie miałem pojęcia, co z tym zrobić. W końcu zgłosiłem się do władz Uniwersytetu Jagiellońskiego, pisałem o tym na forach w internecie, inni zaczęli to podawać dalej, sprawą zainteresowały się media. Wydaje mi się, że to właśnie dzięki medialnej presji Google ostatecznie porzucił to zgłoszenie patentowe. Po kilku mailach doszło do zdalnego spotkania, po jednej stronie byłem ja i dwie osoby z UJ, po drugiej inżynier i prawnicy Google’a. Oczywiście tłumaczyli, że wszystko w porządku, to przecież nie tak, że oni wcale nie chcą patentować mojej metody, tylko jej rozszerzenie. Ale to bzdura, w podręcznikowym podejściu do kompresji wideo wymienili kodowanie na moje, co sam im sugerowałem na ich publicznej liście mailingowej. To zresztą duży problem w świecie patentów – ktoś stworzy nowe, szczególne oprogramowanie, ktoś inny może coś lekko zmodyfikować lub dodać i później twierdzić, że to jego dzieło. Ale tak nie jest, tam nie ma de facto niczego nowego, żadnej innowacji, pomysłu. A to przecież powinna być istota zgłoszeń patentowych. Co więcej, chronieni są tylko płacący za monopol. Idealiści oddający swoje pomysły za darmo, licząc, że rozkwitną one w społeczeństwie, nie mają praktycznie żadnej ochrony przed krążącymi nad nami potężnymi sępami patentowymi. Ostatecznie po tym spotkaniu nie miałem już praktycznie kontaktu z Google'em. W 2019 r. patent porzucili, sytuacja wróciła do tego, co było przed zamieszaniem.