Piotr Lipiński: W INTERNECIE NIE CHRAPIĘ, czyli każdy jest udawaczem
Różnice między cyfrowym a rzeczywistym światem wciąż potrafią mnie zaskakiwać. Czyli jeszcze nie umarłem.
W cyfrowym świecie łatwo ulec złudzeniu. Wiem to od dawna, a i tak co jakiś czas daję się nabrać. W końcu jak człowiek zagląda pod bożonarodzeniową choinkę to chętnie wierzy w świętego Mikołaja.
Od kilku lat dostaję mailowe zaproszenia na wystawy zorganizowane przez Muzeum II Wojny Światowej. Nigdy dotąd nie wybrałem się na żadną ekspozycję. Po prostu na Wybrzeże – gdzie mieści się owo muzeum - mam dość daleko. Ale kiedy w ostatnie wakacje wreszcie pojechałem nad polskie morze (przy okazji sprawdziłem, że nadal jest zimne), nabrałem oczywiście ochoty, aby zobaczyć ową imponującą placówkę. Może dałoby się wystrzelić z jakiejś wirtualnej armaty do Schleswiga-Holsteina, bo przecież teraz każda ekspozycja musi być multimedialna.
Potężny gmach Muzeum II Wojny Światowej okazał się jednak dziurą w ziemi. Wykopem pod fundamenty.
Dla efektu uprościłem ową historię. W rzeczywistości już dzień wcześniej dowiedziałem się, że moje wyobrażenia, które powstały pod wpływem maili, chwilowo nijak się mają do rzeczywistości. Że placówka dopiero powstaje i to dosłownie od fundamentów. A ja nabrałem przekonania o jej potędze, bo nie zauważałem, że zaprasza na ciekawe wystawy, ale te są organizowane pod różnymi adresami. Nikt nie zamierzał świadomie wprowadzić mnie w błąd. Nikt nie twierdził, że to muzeum już istnieje w fizycznej postaci. To ja sam nabrałem takiego przekonania pod wpływem eleganckich zaproszeń. Nigdy nie wczytałem się dokładnie w ich treść. To ja sam siebie w pewnym sensie nabrałem.
Dziś rzadko coś takiego się zdarza, ale jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu trudno było odróżnić w sieci wielki sklep od jednoosobowej firmy.
Każda w swoich mailach używała liczby mnogiej: my. Ich strony internetowe nie różniły się aż tak bardzo, żeby dostrzec, kto obraca milionami, a kto tysiącami złotych.
Wojtek-pedofil, internetowy udawacz, to przebrzmiały przykład sprzed kilku lat. Ale kim my sami jesteśmy w cyfrowym świecie? Czy każdy z nas nie jest w sieci jakimś udawaczem? Kimś lepszym niż w realnym świecie?
Ja na przykład w sieci jestem zdecydowanie fajniejszy, niż w rzeczywistości. Bo w Internecie nie słychać, że w nocy chrapię.
Nie widać nawet, że tworzę wokół siebie potężny bałagan, z którym walczę tylko w chwilach desperacji.
Ja nawet online wyglądam inaczej, niżby to wyglądało w rzeczywistości. To akurat zbieg okoliczności. Kiedyś kolega zrobił moją oficjalną „główkę” (czyli wykorzystywaną w prasie fotografię samej twarzy), którą wciąż posyłam do różnych redakcji i wydawnictw, gdy potrzebują zilustrować jakiś tekst moją facjatą. Jakiś czas temu zajrzałem do opisu tego zdjęcia i okazało się, że zostało zrobione ponad dziesięć lat temu. Ale zawsze jest po ręką, gdy go ktoś potrzebuje. Tymczasem ja przez te dziesięć lat trochę się jednak wizualnie zmieniałem. Czasami było mnie o kilkanaście kilogramów więcej, czasami mniej. Ale mój fotograficzny awatar wciąż pozostawała taki sam. I tak mnie widzieli wszyscy, którzy obok jakiegoś tekstu widzieli ową „główkę”.
Cyfrowa tożsamość to rodzaj odgrywanej przez nas roli. Jak bardzo można się pomylić w ocenie człowieka, obserwując tylko jego sceniczne wcielenie, uświadomił mi pewien operator telewizyjny. Kiedyś omal nie zemdlał, gdy zobaczył mnie w swetrze. Bo od kiedy mnie znał, zawsze byłem w garniturze. Tak mnie zapamiętał z planu telewizyjnego. Luźniejsza wersja wydała mu się szokująca.
A przecież prawda o mnie jest zupełnie inna. Ja bardzo rzadko chodzę w garniturze. Ta elegancja wynikała z mojej roli prowadzącego telewizyjne wywiady. Ale patrząc z perspektywy owego operatora – i telewidzów - byłem właśnie bardzo dystyngowanym mężczyzną a nie luzakiem w swetrze.
W sieci każdy chodzi w garniturze. Wygląda lepiej niż w rzeczywistości. Jestem przekonany, że w Internecie nikt nie jest sobą. Każdy odgrywa jakąś rolę.
Nie wynika to nawet z chęci ukrycia prawdy. Po prostu nikt nie jest w stanie opisać siebie obiektywnie, a w sieci posługujemy się w dużym stopniu językiem pisanym. W tych internetowcyh opowieściach o sobie wszyscy więc są wrażliwymi romantykami marzącymi o lepszym świecie. Nikt nie wyrzuca śmieci w lesie i nikt nie pluje na ulicy.
Nasza cyfrowa osobowość jest piękniejsza i bardziej złożona, niż rzeczywista. To jest prawdopodobnie naturalna skłonność do przedstawiania siebie w lepszej wersji. Nawet jak ktoś ma niską samoocenę, to i tak w sieci staje się Supermanem. Troszczy się o pokój na całym świecie jakby startował w wyborach Miss World. Pewnie Putin w sieci jest pacyfistą. Kuba Rozpruwacz online byłby zagorzałym moralistą. A Kubuś Puchatek nosił fitnessową opaskę i nie wyżerał miodu ze słoika.
Jest to o tyle istotne, że tożsamość cyfrowa to nie tylko jakiś awatar ganiający w naszym imieniu w świecie internetowej gry. Tożsamość cyfrowa coraz więcej będzie znaczyć w naszym życiu. Dziś już cała masa młodzieży na cyfrowych kontaktach między sobą spędza więcej czasu niż na fizycznych. Że nie wspomnę o Facebooku, na którym przesiadują ludzie bez ograniczeń wiekowych. Ciekawe, co by zrobili z nadmiarem wolnego czasu, gdyby im nagle odcięto Internet.
A przecież po drugiej stronie smartfona są często nasze wyobrażenia o tej drugiej osobie, a nie ona sama.
To ona przedstawia siebie w najbardziej dla niej korzystnym świetle. Ale też często my sami widzimy ją jako lepszą niż w rzeczywistości. W końcu przecież wolimy otaczać się ciekawymi i dobrymi ludźmi. W realnym życiu trudniej nam wyidealizować obraz naszych znajomych. Internet do idealizowania jest świetnym miejscem.
Kiedyś marzyło mi się, żeby napisać reportaż o parze, która poznała się w Internecie, a potem zawarła ślub. To wydawało się jakąś odległą przyszłością, na miarę futurystyki Stanisława Lema. Ale choć sam nigdy takiego tekstu nie napisałem, to przeczytałem już całą masę podobnych historii. Przestały być czymś wyjątkowym. Stały się tak banalne, że pewnie pokazują je w telewizyjnym programie „Trudne sprawy”. To przykład tego, jak bardzo Internet zmienił też nasze prywatne życie. Wpływa nie tylko na to, jaką kupimy pralkę czy lodówkę ale też kto zostanie naszym mężem albo żoną.
Choć to głębokie zmiany, to przecież zdarzyły się w ciągu zaledwie kilku, kilkunastu lat. Nie minęły dziesięciolecia, nim zamiast papierowych listów zaczęły krążyć elektroniczne.
Nie czekaliśmy kilku pokoleń, zanim ludzie przyzwyczaili się w towarzystwie siedzieć wpatrzeni w ekrany swoich smartfonów.
A przecież nasza cyfrowa osobowość to coś na kształt aktorskiej roli, odgrywanej w kolejnym filmie czy spektaklu. Niewiele ma wspólnego z prawdziwym życiem.
Oczywiście lepszą wersję siebie przedstawiamy w Internecie tylko wówczas, gdy podpisujemy się imieniem i nazwiskiem. Choć może bliższa rzeczywistości jest ta, która pojawia się pod naszym nickiem.
Nic tak nie wpływa na prawdę o nas jak internetowa anonimowość. Owa anonimowość wcale nie powoduje, że zakładamy maskę na twarz. Przeciwnie - wówczas właśnie maska opada.
Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na PiotrLipinski.pl. Żartuje na Twitterze @PiotrLipinski. Nowa książka „Geniusz i świnie” – o Jacku Karpińskim, wybitnym informatyku, który w latach PRL hodował świnie – w wersji papierowej oraz ebookowej.
* Zdjęcia: Shutterstock.