Wizards Unite to wierny klon Pokemon GO dla fanów Harry'ego Pottera
Nie chcę się chwalić, bo po prawdzie, to i za bardzo nie ma czym, ale myślę, że byłem jednym z dosłownie kilku pierwszych graczy Pokemon GO w Polsce.
Gdy gra miała swoją światową premierę, ale jeszcze nawet nie było jej w Google Play, wygrzebałem gdzieś na zagranicznym serwerze .apk i założyłem konto. Kiedy potem wrzucałem zdjęcia Magmara stojącego w bramie UW na Krakowskim Przedmieściu, znajome twarze na Twitterze pukały się w czoło zastanawiając ile ja mam lat.
Ale intuicja nie zawiodła. Lato 2016 było latem reprezentacji Polski w piłce nożnej i Pokemonów (ocenę pozostawiam zainteresowanym, przy czym przypominam, że lato 2017 było latem Despacito). Tłumy dzieciaków biegały po Płocku z telefonami, ale przynajmniej wyszły na świeże powietrze (na tyle, na ile może być ono świeże w Płocku).
Następuje rewolucja kulturowa. W Warszawie ludzie w garniturach uzbrojeni w powerbanki zaczynają okupować Łazienki Królewskie, zbierają się w dziesiątkach osób przy gymach i innych pokestopach, a następnie popijając Ciechana Miodowego opowiadają sobie co tam w pracy, łapiąc a to Ratata, a to Jynxa. Nie jestem wśród nich najstarszy, o nie. Rzekłbym wręcz: reprezentuję dokładnie ogólną średnią wieku.
Pokemon GO to raczej słaba gra
Mam ogromną sympatię i sentyment do Pokemon GO - jako gry, jako zjawiska społecznego. Ale też uważam, że to słaba, nudna, pozbawiona celu i fascynującej rozgrywki zabawa. Jeśli Pokemony pokochałem od pierwszego wejrzenia, to tylko z powodu potencjału, który ostatecznie wykorzystały może w 10 proc. Jeśli Pokemon GO byłaby piłkarzem, to byłaby Antonio Cassano.
Słaba rozgrywka, brak „celu”, jedynym co broniło Pokemony były... Pokemony. Wiecie - „złap je wszystkie”. Hasło, które pewnie wymyślił jakiś informatyk, bo brakowało mu lepszego wyjaśnienia dla idei gry, a okazało się najlepszym hasłem reklamowym w dziejach, bo przecież potem te biedne dzieci dostawały imperatyw złapania - koniecznie wszystkich - w chipsach, naklejkach, na nakrętkach Mirindy...
Tylko, że niektórzy łapali je wszystkie i nic z tego nie wynikało. Kolega Grabiec zrzucił wprawdzie 15 kilogramów i on jest niewątpliwie osobą, która faktycznie wygrała Pokemony. Ale reszta graczy już nie.
Dawid Kosiński, z którym rok temu spędziłem też wakacje (i kilkoma innymi osobami, aż tak się nie lubimy) namówił mnie jeszcze w sierpniu 2018 roku na tydzień z Pokemonami. Bo gra się rozwinęła i w ogóle. Faktycznie, było ciekawiej, ale to nadal była raczej prymitywna rozgrywka, która straciła całą swoją magię, gdy tylko Dawid zniknął za drzwiami swojego mieszkania.
Pokemon Go w świecie Harry'ego Pottera to nie jest gra, na którą czekałem tygodniami.
Połączenie leniwej niedzieli z miłymi wspomnieniami związanymi z latem 2016 popchnęło mnie jednak ku jeszcze ciepłemu Wizards Unite.
Zapewne szczegółowymi opisami gry zajmą się moi koledzy z redakcji, więc ja pozwolę sobie w ramach felietonu pozostać przy refleksjach i dygresjach. Wizards Unite ma jedną gigantyczną wadę, a mianowicie brak Pokemonów. W Pokemonach zbieramy dobrze nam znane stworki i to jest fajne. W przypadku Harry'ego Pottera zbieramy jakieś (za przeproszeniem) śmieci w ramach fabuły, która po pierwszym dniu grania nie wydaje mi się niestety fascynująca. Wygląda jak typowa idiotyczna historia uszyta pod to, by gracz musiał polować na coś w miarę powtarzalnego.
Ogólna idea zbieractwa jest niestety słaba, kompletnie niewciągająca i uważam, że na dłuższą metę może to być sporym problemem gry. Jest natomiast kilka rzeczy, które przypadły mi do gustu i w nich widzę znaczącą przewagę nad Pokemonami.
Wizards Unite zaczyna być grą
Po pierwsze, mój wirtualny bohater to na mapie zielony (szlamy pewnie nie domyślą się dlaczego) ludzik w kształcie czarodzieja. Ale tym razem jest jakiś sensowny proces kreacji postaci. Zamiast inwestować w Pokemony, inwestujemy w siebie, czego jestem zwolennikiem, bo Pokemonów bywa wiele, a siebie mamy jednego (to refleksja dotycząca tych konkretnych gier, proszę jej sobie nie przenosić np. na związki).
Oczywiście nasze wybory mają umiarkowany wpływ na rozgrywkę. Wybór domu w Hogwarcie - póki co żadnego poza kolorem ludzika. Ukończyłem Slytherin, choć chyba nieco celniej opisuje mnie Ravenclaw (to można na szczęście cały czas zmienić).
Tworząc swoją różdżkę wybrałem czarny bez i włókno z serca smoka. Przez to niby czarować jest trudniej, ale za to uderzam mocniej. Ustawienia różdżki, takie jak np. jej giętkość, mogą mieć zresztą wpływ na rozgrywkę, ale trochę się tym pobawiłem i cóż - wielkiej różnicy nie ma.
Niestety, ale gra sporo traci już na starcie pozwalając nam wybrać dom (wolałbym tiarę przydziału!), różdżkę czy zawód. Tak oto stałem się aurorem ze Slytherinu z różdżką z czarnego bzu. Takich jak ja będzie w grze pewnie z 30 proc. Pozostałe 50 proc. graczy różnić się będzie od nas tym, że są z Gryffindoru. No i 20 proc. zostawiam na inne kombinacje dla ludzi, którzy w grach MMO graja druidami. Takich ludzi nazywamy Puchonami. Może nie zmarnowany, ale na pewno niewykorzystany potencjał.
Granie w Harry Potter: Wizards Unite potrafi nudzić i bawić
Harry Potter: Wizards Unite to ta sama mapa, co Pokemon GO (no shit Sherlock), ale nie taka sama. Za centralne i kluczowe obiekty robią teraz nowe lokacje, pojawiło się też kilka nowych atrakcji. Na mapie dzieje się więcej, niż w przypadku Pokemonów, a zabawę dodatkowo ułatwiają średnie GPS-y w iPhone'ach. Mój telefon, leżąc na biurku, „przebył” dziś dwa dodatkowe kilometry, co było oczywiście bardzo miłe.
Do konkretów. Walka. Walka jest fajna. Musimy czarować odzwierciedlając specjalne symbole zaklęć - im szybciej i dokładniej, tym lepiej. Moim zdaniem bije to na głowę podkręcanie pokeballi, którego nie rozumiem do dziś i co do którego zastanawiam się do teraz, czy naprawdę coś daje, czy to taka miejska legenda. Ale najfajniejsze są walki ze szczególnie wymagającymi przeciwnikami oraz w fortach, kiedy rywale nie tylko pokornie czekają na nasz ruch, ale i kontratakują. Musimy się bronić, atakowanie staje się coraz trudniejsze, ale niestety cały model rozgrywki wymaga używania eliksirów. A - jak wiadomo - gra szuka tutaj naszych pieniędzy.
Nie szuka ich natomiast w drzewkach rozwoju mojego aurora, takich rodem z gier cRPG. W końcu, bo obecność tego typu mechanik daje mi poczucie „celu” w grze. Oczywiście cel ten jest głupi, wręcz iluzoryczny, ale z drugiej strony: przynajmniej jest. I oczywiście oczyma wyobraźni już widzę jak za pół roku spotykam się np. z Mateuszem Nowakiem i toczymy ze sobą tak epicką walkę, jaka się J. K. K. Rowling nie śniła. Problem w tym, że tutaj znów wychodzą na pierwszy plan moje oczekiwania i marzenia, których potencjału Pokemon GO na dziś nie spełniło nawet w 20 proc.
Czy będę grał w Wizards Unite?
Pewnie nie, bo to jednak model rozgrywki czasochłonny, eksploatujący i monotonny, choć sytuację może trochę zmienić fakt, że moja dziewczyna to fanatyk Harry'ego Pottera (pół mieszkania zawalone numerami Proroka Codziennego najgorsze, średnio raz w miesiącu ktoś wdepnie w mandragorę...).
Na chwilę obecną mogę jednak przyznać bardzo uczciwie, że Wizards Unite pomimo kompletnie bezsensownego trzonu fabularnego i zbierania jakiegoś badziewia, jest konstrukcyjnie znacznie lepszą, ciekawszą i różnorodniejszą grą od Pokemonów. Zastanawiam się czy ta gra zrobi dzięki temu porównywalną karierę. Czy część graczy przekreśli ją, bo "ale to już było", czy też może powróci nostalgicznie do browarka w Łazienkach z 2016 roku. O tym przekonamy się jednak dopiero w najbliższych dniach.