Nasza planeta mogła zmienić się w... gigantyczną śnieżkę. Wszystko przez formowanie się pokładów węgla
Węgiel. Pierwiastek tak samo ważny, jak... problematyczny. Z najnowszych badań wynika bowiem, że zbyt niski poziom dwutlenku węgla w atmosferze jest tak samo niebezpieczny, jak jego nadmiar.
Wykorzystywanie przez nas paliw kopalnianych to w dużym skrócie odwracanie naturalnego procesu, który miał miejsce miliony lat temu. I tak samo, jak spalanie węgla wywołuje globalne ocieplenie klimatu, tak jego formowanie doprowadziło naszą planetę o krok od kompletnego zlodowacenia.
Przynajmniej do takiego wniosku doszedł zespół naukowców z Poczdamskiego Instytutu Badań nad Klimatem, któremu przewodził paleoklimatolog Georg Fuelner.
Niedobór dwutlenku węgla w atmosferze zamroził Ziemię.
Historię najlepiej zacząć od: dawno, dawno temu na lądzie pojawiły się pierwsze, większe skupiska drzew. Konkretniej: w czwartym okresie ery paleozoicznej, znanym jako Dewon. Wtedy też pojawiły się tetrapody, ale w dzisiejszym tekście możemy je pominąć. Wracając do drzew - robiły to samo, co dzisiaj, czyli spokojnie sobie rosły i rozmnażały się.
Z perspektywy drzew to były wspaniałe czasy. Chociażby dlatego, że nikt ich nie wycinał. W piątym okresie ery paleozoicznej, Karbonie, sytuacja ta niestety uległa zmianie. Nazwa wydarzenia: wyginięcie karbońskich lasów deszczowych, mówi zresztą sama za siebie i chyba nie trzeba tłumaczyć, co oznaczała. A wiecie, tych lasów było naprawdę sporo. Zresztą zamieniły się one w ogromne pokłady węgla, z których korzystamy do dzisiaj, więc nie musicie wierzyć mi na słowo.
No dobra, ale do czego to wszystko zmierza? Już mówię. Zaabsorbowany przez drzewa dwutlenek węgla z ziemskiej atmosfery i pogrzebanie go wraz z nimi zachwiało ekosystemem naszej planety.
Z modeli klimatycznych stworzonych przez zespół naukowców z Poczdamskiego Instytutu Badań nad Klimatem wynika, że formowanie się pokładów węgla i innych paliw kopalnianych doprowadziło do znacznego obniżenia stężenia CO2 w atmosferze. Mniejsze stężenie CO2 oznacza też spadek średniej temperatury na naszej planecie.
Niektóre zmiany temperatury w badanym przez Fuelnera okresie spowodowane były ze zmianą nachylenia osi Ziemi w stosunku do Słońca. Nie był to jednak jedyny czynnik.
Z badań innych naukowców wynika, że stężenie CO2 w okresie Karbonu mogło dochodzić nawet do 1000 ppm. W późnym Karbonie, już po wyginięciu karbońskich lasów deszczowych, modele klimatyczne Fuelnera zakładają, że stężenie to spadło do ok. 100 ppm.
Taki spadek przełożył się automatycznie na średnią temperaturę na Ziemi, która spadła z ok. 12 st. C. do 2 st. C. Deszcz zamienił się w padający śnieg, a na lądzie zaczęło pojawiać się coraz więcej lodowców. Lodowce te z kolei, jak to mają w zwyczaju, zaczęły odbijać coraz więcej światła słonecznego, przyczyniając się do dalszych spadków średniej temperatury.
Krótko mówiąc: byliśmy o włos od katastrofy.
Zespół Fuelnera zakłada, że totalne zlodowacenie, z którego Ziemia mogłaby się nigdy nie otrząsnąć, nastąpiłoby przy stężeniu CO2 w atmosferze wynoszącym ok. 40 ppm. Spadek do takiego poziomu oznaczałby brak jakichkolwiek perspektyw dla gatunku homo-sapiens. Ziemia zamieniłaby się w planetę-śnieżkę i na tym byśmy prawdopodobnie skończyli.
Niemiecki paleoklimatolog uważa, że przed tym scenariuszem uratował nas spadek temperatury, który uśmiercił dostatecznie dużą liczbę roślin i utrzymał tym samym stężenie CO2 na poziomie 100 ppm, dzięki czemu nasza planeta nie zamarzła na amen.
W dzisiejszych czasach, kiedy możemy nazwać się inteligentnym gatunkiem, powinniśmy za wszelką cenę starać się kontrolować stężenie dwutlenku węgla:
A jeśli tego nie zrobimy? Cóż, dawno nie było żadnego masowego wymierania gatunków...