Muzyka jak ulotka reklamowa. Rozdawana za darmo, wyrzucana do kosza
Trochę rozumiem wielkich muzyków starej daty, że nie potrafią się odnaleźć w nowych realiach rynku muzycznego, w którym ich dzieła - najczęściej wyniki artystycznych uniesień i emocji - są rozdawane niczym ulotki reklamowe.
Play zdecydował się udostępnić dostęp do muzycznego serwisu streamingowego Tidal (notabene należącego dziś do jednego z najpotężniejszych przedstawicieli biznesu muzycznego, Jaya-Z) za darmo wszystkim swoim klientom. 25 mln utworów muzycznych dostępnych jest dla każdego, kto ma abonament u tego operatora. Jeden klik dzieli ponad 7 mln klientów Playa od tego, by sobie to włączyć. Ot tak. Masz abonament, to sobie włącz i posłuchaj najnowszych przebojów. Za darmo. Chcesz, to włączaj, nie chcesz, to nie.
Muzyka jako produkt, coś co się sprzedaje, co ma wartość biznesową, sprowadzona została do poziomu dodatku do innych usług - w tym przypadku usług rozmów telefonicznych i transmisji danych, ale przecież są też inne możliwości: zdrapki na dostęp do Spotify możesz dostać jako gratis lub wygrać w głupkowatym konkursie w radio lub na Facebooku. Dostęp do produktu, jakim jest muzyka i to w formie gigantycznego katalogu największych wydawców fonograficznych na świecie, jest dziś dosłownie na wyciągnięcie ręki.
Nigdy wcześniej tak nie było.
Tak się akurat składa, że żyję na tyle długo, że pamiętam wszystkie dotychczasowe formy rynku muzycznego: od winyli, poprzez kasety magnetofonowe, płyty CD, aż po pliki mp3. Każdy ten etap był inny i wymagał od artystów różnych postaw względem biznesowych realiów. Jednak nigdy wcześniej nie było takiej sytuacji jak teraz - dziś muzyka jest dobrem komplementarnym w stosunku do innych dóbr, jest w podobny sposób „darmowa” jak telewizja, czy internet, czyli coś tam trzeba zapłacić za dostęp, ale tak naprawdę przestajemy myśleć o niej w kategoriach finansowych.
I co najciekawsze, najprawdopodobniej to ostateczny format muzyki. - Innego za naszego życia nie będzie - mówi sam Jay-Z, właściciel Tidala. To implikuje wielkie zmiany i to nie tylko w postrzeganiu muzyki przez odbiorców, ale także twórców.
Będąc nastolatkiem wystawałem w poniedziałki rano przed sklepami muzycznymi czekając na to ich otwarcie, by kupić wyczekiwany album ulubionego wykonawcy. Zaprzyjaźniałem się z właścicielami sklepów, by dali mi odsłuchiwać nowe płyty o dzień lub dwa wcześniej przed premierą. Z kumplem umawiałem się na całonocne nasiadówy przed ekranem komputera, by z czeluści Internetu wynajdywać archiwalne, rarytasowe wydania płyt naszych ulubionych wykonawców.
Muzykę się celebrowało. Na muzykę się czekało (sam prowadziłem kalendarz, w którym wpisywałem daty premier, na które czekam). Muzykę się zdobywało. Muzyka była dobrem reglamentowanym, niejednokrotnie trudnym do zdobycia. Muzykę się przeżywało.
A dziś? Dziś wszyscy pamiętamy, co działo się, gdy U2 wraz z Apple zdecydowali, że rozdadzą za darmo najnowszy album legendy rocka każdemu klientowi sklepu iTunes. Złość, kryzys w mediach społecznościowych i publiczne przepraszanie - dziś z muzyką nawet „za darmo” trafić do obiorcy niełatwo. Album U2 wylądował u wielu w koszu.
Dzisiejszy rynek, w którym dostęp do gigantycznego katalogu muzycznego zależy od tego, czy jesteś klientem danej sieci komórkowej, wymaga też zupełnie inny postaw biznesowych od twórców. Dziś muzyk nie żyje z tego, że „sprzedaje muzykę”. Dziś muzyk musi być kimś w rodzaju celebryty, którego obserwuje się w mediach, który obecny jest w dyskusjach na facebookach i twitterach, zdjęciach na Instagramie, czy reality show w telewizji. Muzyka w postaci utworów muzycznych w ramach singli czy albumów jest dziś tylko elementem składającym się na cały biznes.
Nie twierdzę, że to jest złe. Jest zupełnie inne. Kompletnie różne od tego, co było dotychczas. I co najciekawsze - jesteśmy zaledwie na początku tych zmian, bo streaming dopiero zaczyna być dominującym formatem sprzedaży muzyki. O tym, jak bardzo zmieni on to, co dziś nazywamy „muzyką”, przekonamy się pewnie dopiero za kilka lat.