Przepraszam, ale nowy Libre Office to w tej chwili nic więcej, jak mało śmieszny żart
Kojarzycie Libre Office? Na pewno kojarzycie. Obok Open Office jest to najpopularniejszy, darmowy „zamiennik” pakietu biurowego Microsoft Office. Cudzysłów jest tu celowy, a najnowsza wersja oprogramowania pokazuje, że Libre Office to w tej chwili nic więcej, jak mało śmieszny żart.
Na początku zaznaczę tylko, że cały poniższy tekst skierowany jest raczej do użytkowników Windowsa, niż Linuxa. Jeśli korzystasz z Linuxa, pewnie i tak sam napisałeś sobie pakiet biurowy.
W czasach sprzed Office’a 365, kiedy pakiet biurowy Microsoftu był bardzo drogi a o edytorach w chmurze nikt jeszcze nie słyszał, szukanie alternatywy dla MS Office było w pełni uzasadnione. Ten pakiet był pieruńsko drogi, szczególnie dla użytkowników domowych, którzy nie czerpali z niego zysków.
Wtedy ogromną popularność zdobyły rozwiązania takie jak Open i Libre Office, które – jak na open source przystało – były darmowe i z grubsza nie różniły się od microsoftowego oryginału.
Dziś krajobraz cyfrowych narzędzi wygląda zupełnie inaczej.
Microsoft Office, odkąd przeszedł do chmury, stał się naprawdę przystępnym cenowo rozwiązaniem. 200 zł rocznie (13 zł miesięcznie) dla jednego użytkownika lub 400 dla pięciu, to naprawdę żadne pieniądze w stosunku do możliwości, które oferuje Office 365.
Nie chcesz płacić? Żaden problem! Do dyspozycji masz darmową wersję pakietu dostępną w przeglądarce, z dostępem z każdego miejsca na świecie. Nie chcesz używać Office’a? Nic strasznego – masz przecież Google Docs.
Jeśli masz Maca (na którego Libre Office również jest dostępny) dostajesz darmowy dostęp do fenomenalnego pakietu iWork, który jest jedyną godną alternatywą dla MS Office na rynku.
Przyznam szczerze, że byłem święcie przekonany, iż przy takim stanie rzeczy usługi jak Libre Office po prostu padną, a ich twórcy przestaną je rozwijać. Myliłem się.
Do Sieci trafiła właśnie najnowsza wersja Libre Office 5.3. Podobno „najbogatsza w historii”.
Zachęcony nagłówkiem czym prędzej przyjrzałem się odświeżonemu Libre, oczekując pozytywnego zaskoczenia, tymczasem… oglądając film promujący nowe funkcje poczułem się tak, jakby ktoś wsadził mnie w wehikuł czasu lecący prosto do 2001 roku i Windowsa XP.
Przede wszystkim, twórcy jakimś cudem nie zorientowali się, że estetyka okien a’la Windows 95 przestała być sexy jakąś dekadę temu, podobnie jak cukierkowy interfejs, który wita nas w Libre Office Draw i Impress.
Po drugie, 2010 dzwonił, żeby mu oddać nowości z Libre Office 5.3. Poważnie, „najbogatsza wersja” darmowego pakietu biurowego przypomina mi Microsoft Office sprzed subskrypcji 365. Pełną listę zmian znajdziecie na stronie produktu, ale dość powiedzieć, że najbardziej ekscytującą z nich jest… obsługa emoji.
Libre Office trafia do przeglądarki.
Wraz z edycją 5.3 Libre Office zyskuje także wersję Libre Office Online, czyli przeglądarkowym wariant programów Writer, Calc i Impress. Nie chcąc się zanadto pastwić, powiem tylko, że to… sztuka dla sztuki. Jest brzydko, ubogo, ale hej – open source, do którego każdy może się dorzucić.
W 2017 roku nie istnieje już żaden powód, by korzystać z takich „zamienników”.
10, 15 lat temu, gdy wielu z nas nie potrzebowało stałego dostępu do pakietu biurowego, poszukiwanie darmowych odpowiedników dla drogiego Microsoft Office miało sens. Sam to robiłem! Jednak dziś? Kiedy rozwiązań bezkreśnie lepszych, bardziej dopracowanych i darmowych jest w bród? Nie widzę absolutnie żadnego powodu, by zaprzątać sobie głowę rozwiązaniami Open Source.
Chyba że panicznie obawiasz się przechwycenia swoich cennych zapisków przez złe korporacje. Ale wtedy nawet powrót do kartki i papieru wydaje się być lepszym rozwiązaniem, niż Libre Office.