Jedyny biały człowiek w indyjskim pociągu. Nocna podróż z nieba do piekła i z powrotem
Ponoć Europejczycy nie dadzą rady podróżować indyjskimi pociągami. Przerażają ich obrazy wagonów poobwieszanych ludźmi w czasie kilkudniowych podróży. Ja jednak zawsze wybieram lokalne środki transportu i gdy sprawdzam u siebie puls w chwili pisania tego tekstu, to mogę go wyczuć - znaczy przetrwałem. A było całkiem przyjemnie!
Jedną z głównych zalet transportu kolejowego w stosunku do lotniczego jest położenie dworców. Już nie trzeba płacić spoconym i przesiąkniętym zapachem benzyny kierowcom tuk-tuków, a najczęściej wystarczy udać się do centrum miasta (nawet w Indonezji czy Kambodży są już busy miejskie), kupić bilet i czekać na pociąg. Przykładowo lotnisko w wietnamskim Hanoi położone jest dobrą godzinę jazdy samochodem z backpackerskiej części miasta - spokojnie można się nawet zdrzemnąć.
Myśl o drzemce towarzyszyła mi także podczas planowania podrózy po południowych Indiach. Konkretnie z Kochi, miasta pięknych kościołów i specyficznych, chińskich sieci rybackich do Goa, znanego z urzekających plaż Morza Arabskiego. Pociąg wyruszyć miał o 14 i do celu do celu dotrzeć o 6 nad ranem dnia kolejnego. "Dobra oferta" - pomyślałem, licząc zyski z zaoszczędzenia na noclegu w hostelu.
Gorzej, że nie miałem biletu, a wiedzieć musicie, że indyjskie koleje nigdy nie narzekają na niedobór pasażerów. Na dzień przed odjazdem na samej liście oczekujących znajdowało się ponad 200 osób! Jak w takim wypadku kupić bilet?
Jedynym wyjściem jest osobiste udanie się na stację i skorzystanie z puli generalnej. O ile mi wiadomo, to tych biletów sprzedaje się tyle ile jest chętnych. Jeśli więc w pamięci przywołujecie sobie teraz obraz wagonów oblężonych z każdej strony przed ludzi - wystających z okien, porozkładanych na podłodze i dachu - to macie racje, to właśnie jest pula generalna. Z tą jednak różnicą, że nikt na dachach już nie jeździ, a i rozłożyć się na podłodze nie sposób, gdyż jest tyle ludzi, że dla każdego wykrojony jest niewielki kwadracik nad stopami. Możesz stać i mieć nadzieję, że na kolejnej stacji część ludzi wysiądzie i będziesz mógł usiąść na podłodze.
//
Cóż mi jednak pozostaje innego? Skorzystanie z luksusowego busa za 3 tys. rupii, czyli 150 zł? Niewiele więcej zapłaciłem za 2-godzinny bilet lotniczy wewnątrz Indii, a poza tym bus "luksusowy" może być tylko z nazwy. Takim przykładowo jechałem z Kodikanal do Kochi - kierowca mknął przez nocne pustkowia ostrzegając innych uczestników ruchu, że to on jest dziś królem czterech kółek. Podskakiwałem na siedzeniu i nie mogłem ani na sekundę zmrużyć oka, ale w końcu, to nie było jego zmartwienie... Dzięki jeździe na złamanie karku do celu dotarliśmy przynajmniej pół godziny wcześniej niż zakładaliśmy. I to mimo 2-godzinnego opóźnienia!
Szczęścia można teoretycznie szukać w agencjach turystycznych, które prewencyjnie zamawiają kilka biletów dla turystów "na ostatnią chwilę". Niestety prowizja dosłownie zbija z nóg.
Na pewno można było się trochę potargować, ale po sielskim dniu w Kochi miałem ochotę na przygodę, a tę ponoć na indyjskich torach dostaje się w cenie biletu!
Na dworcu zjawiłem się godzinę przed odjazdem pociągu i prewencyjnie odstałem swoje 10 minut w kolejce po bilety. Okazało się, że zdążyć mogę na wcześniejszy pociąg, który w Goa zjawia się aż 3 godziny wcześniej. Bilet za 250 rupii (12,5 zł) wziąłem bez gadania. Pobiegłem jeszcze do pobliskiego hotelu po rice&curry za 50 rupii na wynos i już czekałem na dworcu.
//
Popełniłem jednak kardynalny błąd i o peron (nie wyszczególniony na bilecie) pytałem miejscowych, którzy jak się później przekonałem za lokalizacji pociągów znali się równie dobrze cona wróżeniu z gwiazd. Być może tym właśnie sposobem przepowiedzieli mi kierunek, gdzie miałem się udać.
Skończyło się na panicznym biegu przez długi jak ulica piotrkowska w Łodzi dworzec i skoku do pociągu na kilkanaście sekund przed jego odjazdem. Nic to - byłem już na pokładzie!
Znalazłem się w pociągu pierwszej klasy, którą zwykle podróżują miejscowe elity. Poznać to można oczywiście po wyglądzie. Hindusi zwykle nie robią sobie wielkich kłopotów z powodu plam na ubiorze. Wielokrotnie widywałem kobiety fantazyjne poowijane w różnokolorowe materiały, które naznaczone były wieloma okrągłymi plamami - zupełnie jakby od pitej pasjami ulicznej kawy. Nie zakwalifikowałbym ich ubioru do brudnego, ale fakt warto odnotować, zwłaszcza, że w przypadku mężczyzn sprawy idą jeszcze dalej, atakując nie tylko zmysł wzroku, ale i węchu.
Tymczasem w pierwszej klasie natrafiłem na prawdziwą śmietankę. Czyściutkie, wyprasowane, materiałowe spodnie na kant, luźna koszula, markowe okulary i zegarki, multum złotych pierścionków na palcach i... pobrzmiewająca z głośników komórek ścieżka dźwiękowe bollywoodzkich hitów. Wyobraźcie sobie taką sytuację. Widzicie, że para jest z wyższych sfer. Oboje kładą się na przeciwległych pryczach i zdejmując buty przykrywają się kocykami roznoszonymi przez obsługę. Kładą na wystającym ze ściany stoliku swoje telefony i na pełen regulator odgrywają melodię, która z jednej strony mogłaby akompaniować hinduskiej procesji religijnej, a z drugiej choreograficznej wirtuozerii bollywoodzkich tańców. (Swoją drogą ciekawi mnie następujący paradoks: Dlaczego ludzie używający telefonów jako głośników nigdy nie narzekają na słabą baterię? A żeby im mAh ukróciło!)
Jest przyjemnie. Siedzimy. Podłączam laptopa do ładowania, ciesząc się z różnicy potencjałów i wyciągam nogi na przeciwległym siedzeniu. Kolejowa arkadia.
I wtedy nadchodzi oni - konduktor. Wyglądem nie wyróżnia się niczym spośród otaczającej go społeczności. Na szyi dyndają mu czerwony krawat, a także legitymacyjna plakietka. Na twarzy ukrytej w cieniu bujnej, nażelowanej czupryny, błyszczy kupiecki uśmiech, który pochmurnieje na widok mojego biletu.
Słyszę krótki, żołnierski rozkaz, z którym nie mam zamiaru dyskutować - "Proszę zabierać swoje klamoty do klasy generalnej i cieszyć, że nie każę płacić za dwie stacje przejechane w pierwszej klasie".
//
Cieszę się niezmiernie. Zwłaszcza wtedy, gdy słyszę od spotkanego w kolejnym przedziale sprzedawcy - "Jakieś 20 wagonów do generalnej". Pomocny hindus w rękach trzyma ogromny termos z kawą i herbatą, zwaną w Indiach "czaj" - na rosyjską modłę. Na sobie ma uniform "Food on Wheels" i co kilka sekund z szybkością niezawodnego AK47 wyrzuca z siebie "kofi, czaj, fajf rupijas". W drodze do swojego wagonu takich jak on mijam na pęczki. Sprzedają warzywne i mięsne placki, ugotowane na twardo jajka, chipsy, ciastka, wodę, a także przygotowywane na miejscu dania - ryż z kurczakiem lub warzywami. Przeciętnie dwa razy drożej niż na mieście.
Przechodzę przez wagonu klasy drugiej. Wciąż nie jest jest źle. Oczywiście jak na warunki indyjskie. Wszyscy mają miejsca siedzące, niektórzy nawet dwa. Z dachów powiewają nieruchome wiatraki, a gdzieniegdzie ludzie leżą porozkładani na trzech pietrach prycz. Sumarycznie jeden przedział w wagonie zapewnić może sen 8 osobom.
//
To jednak wciąż za wysokie progi jak na mój bilet. Wagon za wagonem, przeciskam się pomiędzy zwisającymi z góry stopami, oblepionymi curry rękoma i wznoszonymi do ust kubeczkami kawy. Dochodzę do końca wagonów sypialnych, ale okazuje się, że przejść do najniższej klasy można jedynie na przystanku. Drzwi zostały dawno zaspawane ponieważ kiedy tylko konduktora nie było w wagonie to ludzie przeskakiwali do wyższej klasy, tworząc niesamowity tłok.
W miłym towarzystwie sprzedawców ubrań z Delhi, którzy pytają mnie o wymiary i ceny w Polsce podróżuję przez indyjskie, nadmorskie stoki. Zza okratowanych okien podziwiam rybaków sunących leniwie w swoich łódkach po wodzie, a także niezmąconą intensywną obecnością człowieka przyrodę. Niestety mój spokój ma zostać już za chwilę wystawiony na ogromną próbę.
Zbliżamy się do stacji. Wysiadam i już po chwili żałuję swojej decyzji. Pamiętacie anegdoty o tym ilu ludzi zmieścić by się mogło do Malucha, albo ile chińskich rodzin można przewieźć jednym skuterem? Indyjskie pociągi przebijają to wszystko razem wzięte.
Ludzie wyskakują na peron, aby złapać nieco świeżego oddechu, ale ze strategicznego punktu widzenia ich decyzja nie mogła być gorsza, gdyż nie sposób będzie im powrócić na wcześniejsze miejsce. Z okazji korzystają śmiałkowie, którzy wcześniej jechali, stojąc na schodach i trzymając się poręczy. Mknął w ludzką mieszaninę i giną w otchłani przedziału jakby byli wciągani przez ruchome piaski.
Jestem jednym z nich. Niezręcznie, obijając hindusów dźwiganym plecakiem zdążam wgłąb przedziału pojmując w końcu, że dalsza wędrówka nie ma sensu. Nie ma gdzie usiąść, nie ma gdzie postać, igły nie wetkniesz, a co dopiero białego człowieka. Hindusi zachowują jednak stoicki spokój. Jak jeden organizm oddychają, przesuwają się i wymieniają baterie-ludzi na mniej wyczerpane.
Starsza pani musi usiąść? Chłopak natychmiast wciągany jest na górną pryczę, gdzie jeszcze przed chwilą jeden z pasażerów musiał polegać na rurze wiatraka, aby nie spaść na pod nogi pozostałych. Dziecko płacze? Puszcze się jego ojca na metalowe siedzenie, aby pokazał córce coś więcej niż brzuchy współpasażerów.
Po plecach klepie mnie starszy jegomość i przestrzega, abym uważał na swój plecak, gdyż jego zawartość może się stać bardzo łatwym łupem pociągowych złodziejaszków, których działania miejscowi będą kryli. Wolę nie wystawiać na próbę hinduskiej solidarności i kładę plecak na stopy przyciskając się do ściany.
Pociąg zaczyna ruszać. Pasażerowie drgają powoli w rytm obracających kół. Prywatność i przestrzeń osobista nie istnieją. Każdy traktuje każdego jak podpórkę, element scenografii, który teoretycznie można wypchnąć z pociągu, a na pewno przycisnąć do ściany, odbić się na zakręcie, a i wykorzystać jako rusztowanie do wspinaczki.
Szczęście, że pociąg jedzie bardzo stabilnie, nie podskakuje na wybojach i nie kiwa się na boki jak autobus. Po kilku minutach do "usardynkowienia" w metalowej puszce wagonu da się nawet przyzwyczaić, a ja wyróżniający się tłumy jestem obiektem wcale nie ukradkowych spojrzeń; z braku szklanego ekranu robię za miejscowy telewizor. Od pytań o imię, nazwisko, kraj pochodzenia, wzrost, stan matrymonialny, dziewczynę, pracę, studia i plany na przyszłość opędzić się nie mogę. Najdziwniejsze, że te same pytania zadają mi osoby stojące kolejno obok siebie, jakby nie słyszały moich odpowiedzi. Może zwyczajnie mają wyuczone na pamięć kilka pytań i niezależnie czy byłbym spokrewniony z Kim Dzong Unem, albo Madonną, czy miałbym "własny kąt" pod praskim mostem Karola czy willę nad Pacyfikiem muszą je zadać, aby zaspokoić ambicję porozmawiania z obcokrajowcem.
Wagon nie należy do najczystszych. Perfekcyjna Pani Domu zapewne uciekłaby z niego z krzykiem, a i osoby o słabszych nerwach i żołądkach większą przyjemność czerpałyby analizując czystość podłogi w męskich toaletach na polskich stacjach paliw niż w moim korytarzu, zwanym przedziałem.
Wentylatory pracują na pełnej mocy, ale toczą przegraną z góry walkę z zapachem stłoczonych na małej powierzchni ludzi. Czuć tu ogromny kontrast w stosunku do indyjskich miast. Jadąc ulicami Maduraju można przykładowo od czasu do czasu dostrzec niezagospodarowane, zaśmiecone pola pośrodku miasta - dom krów i kur, żebraków i bezdomnych. Przestrzeni w Indiach jest pod dostatkiem, a i planowaniem komunalnym mało kto zawraca sobie głowę. Nie przeszkadza nikomu koryto w bezpośrednim sąsiedztwie dworca autobusowego, które mężczyźni wykorzystują jako toaletę "na otwartym powietrzu".
"Muszę zmienić wagon" - uświadamiam sobie, analizując plany na następny dzień, które nie zakładają świadomości i szybkości reakcji na poziomie zombie. Klasa generalna jest dobra, ale tylko po to, aby zobaczyć jak podróżują najbiedniejsi i... im współczuć. Na stacji przesiadam się do klasy drugiej i zrządzeniem losu trafiam w ramiona konduktora, który świeci do mnie sztucznym, złotym zębem jakby czytał mi w myślach i już smarował ręce klejem.
"Klasa generalna nie odpowiada?" - pyta retorycznie. I zaciąga w okolice toalety, z dala od ciekawskich oczu pasażerów, którzy i tak podążają za nami karmiąc ciekawość wśród ogólnego postu kolejowej rzeczywistości.
"Jesteś studentem, co?" - pyta, jakby już oceniał wartość potencjalnej łapówki - "500 rupii".
//
"Hmm, to trochę dużo..." - odpowiadam, wiedząc, że 1,25 mld ludzi żyje za mniej niż 80 rupii dziennie, a najwięcej z nich w Indiach właśnie. Jeśli już mam kogoś wspierać, to na pewno nie dobrze odżywionych pracowników kolei.
Intensywny kurs targowania przechodziłem już w innych krajach Azji - zwłaszcza Wietnamie i Kambodży, więc cenę udaje mi się zbić do 300 rupii. Później na bilecie widzę kwotę o 1/3 mniejszą, co oznacza, że konduktor w ciągu kilku minut zarobił równowartość dwóch przeciętnych obiadów wegetariańskich.
W międzyczasie przedział zdążył się mocno zapełnić. Ludzie stoją na korytarzu, a przeciskanie pomiędzy ich tobołkami nie należy do najprzyjemniejszych. Co ciekawe w Indiach nie uświadczyłem powszechności ustępowania miejsc kobietom. Jeśli na jakimś miejscu siądzie już facet, to najpewniej ruszy się dopiero wysiadając. Nawet jeśli obok będzie stała obwieszona zakupami kobieta.
Znajduję swoje miejsce na najniższym piętrze, ale okazuje się, że jest zajęte przez ciężarną niewiastę, której mąż prosi abym to ja wspiął się na górną pryczę, jakieś pół metra pod dachem. Czynię to bez ociągania się, wiedząc, że będę dalej od roznosicieli odpustowych zabawek.
Układam plecak pod głową i wyjmuję z niego poduszkę i koc linii lotniczych Sri Lankan. Spoglądając w dół widzę, że w najlepsze trwa tam kolacja. Intensywne zapachy curry uderzają mnie w nos, przyzwyczajony już do pikantnych smaków. Gdyby było to mój pierwszy dzień w Indiach, to bardziej dziwiłaby mnie inna rzecz. Nie ważne czy to bananowe skórki, ości ryby, plastikowe torebki czy paczki po chipsach - wszystko deponuje się za oknem...
Czas wybrać się tam, gdzie król chodzi piechtą - do miejsca, które w polskich składach zwykle straszy pasażerów. Robi to jednak z ich własnej winy, a nie PKP, gdyż ta sama toaleta na stacjach początkowej i końcowej, to zwykle miejsca różniące się jak Stadion Narodowy i 10-lecia. Hinduska toaleta jest oczywiście "kucana", ale na szczęście nie straszy zapachami. Po naciśnięciu kranu woda płynie z niego cały czas, z czym akurat ogromne problemy mają koleje rodzime.
W drodze do mojego "posłania" zatrzymuję się na korytarzu, gdzie mężczyźni raczą się tytoniem - kurzą go po kryjomu, albo wcierają w dziąsła. Częstują i mnie, ale przyjecie niepewnego daru w takim miejscu byłoby raczej skrajną nieodpowiedzialnością. Wspominają, że tabaka jest bardzo zła i powoduje raka, ale co zrobić - taka już szara rzeczywistość, że trzeba ją sobie czymś urozmaicać...
Drzwi w indyjskich pociągach są przez cały czas otwarte, więc teoretycznie jeśli pociąg nie zatrzymuje się na jakiejś stacji to można z niego wyskoczyć. Kilka takich przypadków widziałem na własne oczy. Śmiałkowie po kilku koziołkach i otrzepaniu ubrań z piasku zawsze wstawali o własnych siłach, choć ich lądowaniem z pewnością brakowało kociej gracji.
Już po zmroku wystawiam głowę z wagonu i... widzę ciemność. Wokół niż żywej duszy, małej rolniczej wioseczki z pługami ciągniętymi przez muły, gwarnego miasteczka wypełnionego sklepami ze słodkościami, nawet zabłąkanej świętej krowy z odblaskowymi oczyma. Dziewicze Indie. A przez sam środek nocnego krajobrazu biegnie dowód zwycięstwa człowieka ery przemysłowej nad przyrodą.
//
Skład jest długi chyba na dwa kilometry, a na zakrętach nie sposób dostrzec ostatnich wagonów. Ogromna siła lokomotywy sprawia wrażenie jakby nic nie mogło jej zatrzymać. Jakby rzeczywistość "Snowpiercera" mogła się ziścić, a ludzie byli w stanie przetrwać apokalipsę zamknięci w pociągu przebijającym się przez zaspy.
//
W końcu, kiedy gasnął światła kładę się spać i ja. Towarzyszy mi huk kół uderzających o tory, pohukiwanie lokomotywy i chrapanie sąsiada zza drewnianego przedziałku.
Budzę się o 3 nad ranem, kiedy pociąg miął zatrzymywać się w Goa. Na szczęście jest spóźniony o godzinę, co oznacza mniej kłopotów z poszukiwaniem zakwaterowania. W podróży trafiają się i takie paradoksy, że jechać dłużej znaczy niekiedy lepiej.
A co najbardziej zdziwiło mnie w indyjskich kolejach? Byłem jedynym białym człowiekiem.