Usiądźcie wygodnie. Rozpoczynamy nowy sezon serialu „Podwyżki cen prądu w Polsce”
Serial pt. „Podwyżki cen prądu w Polsce” wydaje się mieć premierę kolejnego sezonu. Główni scenarzyści dwoją się i troją, żeby akcja w roku wyborczym nie była zbytnio wartka i widzów nie wprowadzała w zbędne rozemocjonowanie. Ale ta energetyczna ramówka zmienia się właśnie nie do poznania. Energia z węgla będzie tylko droższa.
Podwyżki cen prądu kolejny tydzień rozpalają dyskusje w Polsce. Rząd zaliczył falstart i teraz robi wszystko, żeby Polacy widząc tegoroczne rachunki za energię nie musieli sięgać głębiej do portfeli. Mówiono już o specjalnym funduszu oraz systemie dopłat i rekompensat.
Niektórzy eksperci przy tej okazji łapią lekki ból głowy. Uważają, że rekompensaty dla spółek może mieć dla Komisji Europejskiej charakter selektywny i ta tym samym uzna cały mechanizm za niedozwoloną pomoc publiczną. Podobnie ocenione mogą być inne plany związane z ewentualną obniżką akcyzy na prąd. O tym, czy zapowiedzi takich a nie innych poczynań KE są na wyrost możemy przekonać się bardzo szybko. Lada dzień.
Polityka i wybory - tylko dwóch graczy przy tym stole.
Ale najpierw najlepiej zidentyfikować źródło sporu. Podwyżki cen prądu to taka sama wina tego rządu, jak i wielu poprzednich, które za bardzo nic nie zrobiły, żeby polski miks energetyczny w przeważającej części (ok. 80 proc.) nie składał się z węgla. Surowca, wobec którego cały świat jednoznacznie ustosunkował się Porozumieniami Paryskimi.
Czynnikiem wprost decydującym o wyższych stawkach za energię pochodzącą z węgla są ceny uprawnień do emisji CO2. W ciągu minionego roku urosły z 6 do 25 euro. I jest oczywiste, że w następnych latach nie będą tanieć. Wręcz odwrotnie. Lepiej przyzwyczajać się, że podwyżki cen prądu tak szybko nas nie opuszczą.
Polski rząd zdecydowanie za długo czekał na rozbrojenie tej tykającej bomby. Owszem, czas do tego wyjątkowo trudny. Tyle co opadł kurz po rozstrzygnięciach samorządowych, a już trzeba się szykować na bój o miejsca w Parlamencie Europejskim i w końcu, na jesień, w polskim Sejmie i Senacie. Tym bardziej trzeba zrobić wszystko, co możliwe (nawet jak KE pogrozi palcem), żeby wyborcy tego na razie nie odczuli i ominęły ich podwyżki cen prądu. Przy czym zwrot „na razie” ma tu kluczowe znaczenie.
Przegrana reforma ETS, czyli podwyżki cen prądu w tle.
Już w przyszłym roku wszystkie obecnie podejmowane sztuczki jak rekompensaty, czy dopłaty nie będą miały racji bytu. W listopadzie 2017 r. Parlament Europejski i Rada Europejska uzgodniły zarys reformy unijnego systemu handlu emisjami CO2. To tak naprawdę najsilniejszy instrument w rękach KE, którym ta może wymuszać realizację celów klimatycznych. Warto w tym miejscu dodać, że Unia Europejska w ostatnim czasie przyspieszyła wypełnianie Porozumień Paryskich z grudnia 2015 r. Zgodnie z zapowiedziami Wspólnota ma być neutralna względem gazów cieplarnianych w 2050 r. Do tego czasu 80 proc. energii elektrycznej ma pochodzić ze źródeł odnawialnych.
Unijny system uprawnień do emisji CO2 powstał w 2005 r. Cel był jasny: propagowanie ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Jest już oczywiste, że skoro do 2030 r. emisje CO2 mają być zmniejszone o co najmniej 40 proc., to musi maleć też liczba uprawnień do takich emisji. Co roku o 2,2 proc., a nie jak to zapowiadano wcześniej o 1,74 proc. Tym samym w ciągu lat 2020–2030 emisje mają być mniejsze o 556 mln ton. To tyle samo co np. roczne emisje Wielkiej Brytanii.
Podczas negocjacji reformy ETS ówczesny rząd Beaty Szydło starał się, aby pieniądze z funduszu modernizacyjnego mogły być przeznaczone na inwestycje węglowe. Większość była temu przeciwna. Ostatecznie zdecydowano, że z funduszu będzie można czerpać na prace zaplanowane w systemach ogrzewania tylko dwóch najbiedniejszych krajów UE, czyli Bułgarii i Rumunii. Polska tym samym otrzymała kolejny sygnał, że powinna w swoim energetycznym miksie zacząć żegnać się stopniowo z węglem.
Nadwyżki uprawnień zdejmie specjalny system.
W kontekście obecnej dyskusji o cenach prądu w Polsce i przyszłości sektora węglowego w naszym kraju zdecydowanie najważniejszym, elementem reformy ETS jest mechanizm Market Stability Reserve (MSR). To on ma odpowiadać za zdejmowanie z systemu nadwyżek uprawnień do emisji CO2. I co najważniejsze: MRS pozwala Komisji Europejskiej decydować o zbyt niskiej cenie danych uprawnień i ręcznie je podnosić, by tak nakłaniać dane europejskie gospodarki do transformacji energetycznej. Np. Polskę.
MSR zaczął obowiązywać od 1 stycznia 2019 r. Tym samym KE ma już realny instrument zmuszający do wprowadzania zmian w miksie energetycznym. I żadne rekompensaty czy dopłaty tego nie zbilansują.
Chyba, że po wyborach Europa zmieni kurs.
Dzisiaj jednak nie jest pewne, czy MRS zacznie faktycznie działać na czas. Znowu na pierwszy plan wysuwa się polityczny kalendarz. Coraz głośniej mówi się, że wybory do Parlamentu Europejskiego pod koniec maja mogą wywrócić europejską scenę polityczną do góry nogami. I w poselskich ławach mogą zasiąść więksi niż do tej pory eurosceptycy.
A taka, a nie inna, większość może opowiedzieć się za zmianą dotychczasowej polityki klimatycznej UE. O tym, jak taka korekta kursu jest łatwa niech świadczy decyzja Donalda Trumpa. Prezydent Stanów Zjednoczonych jednym podpisem wycofał największą gospodarkę świata z Porozumień Paryskich. Warto pamiętać przy tej okazji, że Stany Zjednoczone są obok Chin, Brazylii, Indii i Indochin największym emiterem CO2 na świecie.
Coraz większe zużycie energii. Cena tym ważniejsza.
Dyskusja o cenach energii w Polsce jest potrzebna nie tylko dlatego, że droższy prąd wpłynie na pozostałe koszty. Nie bez znaczenia jest fakt, że - jak informuje portal wysokienapiecie.pl - pierwszy raz w historii zapotrzebowanie polskich odbiorców na energię elektryczną przekroczyło 170 TWh.
Co ciekawe jednocześnie maleje rodzima produkcja energii, za to ekspresowo rośnie jej import. Pod tym względem pobiliśmy rekord z 1984 r. Przyczyn jest sporo. To chociażby jedna z najwyższych cen energii w Europie, czy zbyt małe moce przerobowe farm wiatrowych. Trzeba w tym miejscu wspomnieć także o wydobyciu węgla. Na rodzimym podwórku radzimy sobie z tym z roku na rok gorzej. W 2017 r. wydobycie czarnego złota było najniższe od lat 50. ubiegłego wieku.
A skoro węgla sami mniej kopiemy to przy tak uzależnionej gospodarce od tego surowca musimy go kupować więcej gdzie indziej. Według danych Eurostatu od stycznia do października 2018 r. import węgla do Polski przekroczył 16 mln ton i był tym samym większy o 70 proc. niż w porównywalnym okresie rok wcześniej. Tylko z Rosji w ciągu 10 miesięcy 2018 r. kupiliśmy 11,2 mln ton węgla - o 77 proc. więcej niż w 2017 r.
Polska polityka energetyczna - trwają konsultacje.
Podjęta polityka klimatyczna, potwierdzona na ostatnim Szczycie Klimatycznym ONZ, zorganizowanym w Katowicach oraz nasz głównie węglowy miks energetyczny jasno wskazują, że potrzebujemy nowej strategii energetycznej. Takiej na lata, antycypującej światowe wydarzenia i trendy. Biorąc jednak pod uwagę dotychczasowe dokonania w tym zakresie naszych włodarzy można co najmniej mieć wątpliwości. Przecież pięć lat ma potrwać budowa nowego bloku węglowego w Ostrołęce. Ale z drugiej strony na znaczeniu zyskiwać mają m.in. farmy wiatrowe, a cały czas możliwym skokiem w bok jest elektrownia jądrowa w Polsce.
Naprawdę trudno z tego wszystkiego wyłonić jakiś jednoznaczny kierunek. Byc może nada go nowa polityka energetyczna Polski do 2040 r. Do 15 stycznia trwają konsultacje w tej sprawie. Ale trudno spodziewać się po tym dokumencie cudu. W ostatnim czasie ministrowie, premier i prezydent przed różnymi gremiami zapewniali o silnym związku polskiej gospodarki z węglem.
Tymczasem wydobycie ma być droższe.
W tym układzie nie bez znaczenie jest jeszcze jeden element. To koszty spółek węglowych, które w tym roku mają mocno poszybować w górę. Symptomy tego zjawiska były zresztą odczuwalne już w zeszłych 12 miesiącach. Po trzech kwartałach 2018 r. okazało się, że koszty wydobycia w Jastrzębskiej Spółce Węglowej wzrosły o 22 proc. w porównaniu do tego samego okresu rok wcześniej. W 2019 r. eksperci oczekują inflacji kosztowej na poziomie 471 mln zł.
Rosną również same koszty pracy. W JSW połowa rocznych kosztów to wydatki na wynagrodzenia. W Lubelskim Węglu Bogdanka to 26 proc. wszystkich rocznych wydatków. Wypłata pensji pracownikom jest też coraz solidniejszą pozycją w rozliczeniach Polskiej Grupy Węglowej. Ograniczenie tej pozycji może okazać się wyjątkowo trudne, a w roku wyborczym wręcz niemożliwe. Górnicy palący opony pod Sejmiem ciągle mają swoją siłę przebicia.
Czemu chcemy iść w odwrotnym kierunku niż inni?
Polska jest sygnatariuszem Porozumień Paryskich. Nasi reprezentanci złożyli też podpisy pod deklaracją kończącą grudniowy Szczyt Klimatyczny ONZ w Katowicach. Tak więc zgadzamy się oficjalnie na stopniowe odchodzenie od węgla i zwracanie się ku odnawialnym źródłom energii. Niestety, nieoficjalnie pozwalamy przy tej okazji na bezsensowną grę emocji. Pomaga w tym kalendarz wyborczy, w którym najlepiej być miłym dla wszystkich dookoła, a już na pewno nikogo nie wolno drażnić.
Szkoda, że nie obserwujemy baczniej przy okazji tego, co w tym względzie dzieje się u naszych najbliższych sąsiadów. W 2018 r. kopalnie z niemieckiego Zagłębia Ruhry wydobyły w sumie ledwo 1,8 mln ton węgla. W Niemczech więc zamknięcie w grudniu 2018 r. ostatniej kopalni węgla kamiennego nikogo zbytnio nie zdziwiło. Jest po prostu konsekwencją takich, a nie innych, wyzwań dzisiejszej rzeczywistości.
Podobnym tropem podążają Czesi. Tam już wcześniej nakreślono datę końca górnictwa węgla kamiennego. Miał to być 2024 r. Ale w grudniu 2018 r., zgodnie z przewidywaniami obserwatorów, włodarze naszego południowego sąsiada zdecydowali o przeniesieniu tego terminu na 2030 r. Czeski premier Andrej Babis argumentuje taką decyzję odpowiednimi cenami węgla. Czyli znowu najwięcej do powiedzenia mają pieniądze. A wyzwania klimatyczne uparcie milczą. I chyba podwyżki cen prądu nie bardzo to zmienią. Szkoda.