Felietony

Supersamochody nie potrzebują silników. Kupuje się dla spekulacji, jak tego McLarena

Felietony 28.12.2020 209 interakcji
Piotr Szary
Piotr Szary 28.12.2020

Supersamochody nie potrzebują silników. Kupuje się dla spekulacji, jak tego McLarena

Piotr Szary
Piotr Szary28.12.2020
209 interakcji Dołącz do dyskusji

Silnik odpowiada za większość magii najszybszych samochodów na tej planecie. I coraz częściej jest najmniej potrzebnym elementem takich aut.

6, 8, 10, 12 czy wreszcie 16 cylindrów. Brak doładowania, turbo lub sprężarki mechaniczne. Wał korbowy typu cross-plane lub flat-plane. Kosmiczne materiały i ciekawe rozwiązania konstrukcyjne. Każdy super-samochód jest na swój sposób wyjątkowy, i w każdym przypadku za znaczną część tej wyjątkowości odpowiada jednostka napędowa.

Jednostka napędowa, która nie jest do niczego potrzebna

Weźmy świeżutki przykład z domu aukcyjnego RM Sotheby’s – to McLaren Speedtail, jeden z najciekawszych projektów ostatnich lat, nie tylko nawiązujący pod wieloma względami do McLarena F1, ale i przywodzący na myśl inne klasyczne już pojazdy tej klasy – jak np. Isderę Commendatore 112i. Nie dość, że Speedtail – tak jak F1 – mieści 3 osoby, to jeszcze ma układ hybrydowy z 4-litrowym silnikiem V8, blisko 1050 KM i jest w stanie rozpędzić się do 402 km/h. Problem w tym, że to już obchodzi wyłącznie pasjonatów – faktyczni właściciele takich aut są już zainteresowani w zasadzie tylko tym, ile mogą zarobić na sprzedaży. A jeśli nawet zamierzają posiadać dany super-samochód dłużej, to i tak nim nie jeżdżą, NO BO PRZECIEŻ WARTOŚĆ WTEDY SPADNIE.

McLaren Speedtail
fot. Ted Seven aka Ted7, RM Sotheby’s

W efekcie takich działań rynek najdroższych i najszybszych samochodów świata jest dziś wręcz zalewany podobnymi ofertami jak wspomniany wyżej McLaren Speedtail, który w chwili wystawiania go na stronie RM Sotheby’s miał zaledwie 30 mil przebiegu. 30, nie 3000 czy chociaż 300.

McLaren Speedtail
fot. Ted Seven aka Ted7, RM Sotheby’s

Ale McLaren Speedtail nie jest jedynym modelem, którego sprawa dotyczy

Jednym z najbardziej jaskrawych przykładów na poparcie mojej tezy są Fordy GT aktualnej generacji. Najlepszy w tym jest fakt, że producent doskonale wiedział, że mnóstwo ludzi będzie chciało wykonać taki manewr – w związku z czym każdy nabywca GT musiał podpisać umowę, zgodnie z którą nie mógł sprzedać auta przez 2 lata od zakupu. Niektórzy – jak John Cena – wyłamywali się z tego i wystawiali auta na sprzedaż wcześniej, co generowało sporo tzw. kwasu. Ale dopiero teraz widać, jak bardzo większość właścicieli ma w dolnej części pleców, jak Ford GT jeździ, jak się rozpędza i jak brzmi – nie ma miesiąca, by w internecie nie pojawiały się kolejne oferty sprzedaży tych aut z praktycznie zerowym lub minimalnym (3-cyfrowym) przebiegiem.

Na samym tylko Bring a Trailer w ciągu ostatnich 2 miesięcy pojawiły się aż trzy egzemplarze tego auta na sprzedaż, przy czym tylko jeden z nich miał większy przebieg (4 tys. mil). Pozostałe: 214 i ok. 300 mil. Wszystkie z nich licytowano do kwot przekraczających 800 tys. dol. – zestawcie to sobie z faktem, że fabrycznie nowy Ford GT kosztuje jakieś pół miliona dolarów. No ale Ford, podobnie jak McLaren, robi selekcję wśród potencjalnych nabywców – więc nie wszyscy chętni kupią sobie takie auto prosto z salonu (tym bardziej, że nie są już zbierane nowe zamówienia). Ale proszę bardzo: dorzuć 300 tys. zielonych i auto, którego nawet nie mogłeś skonfigurować pod własny gust, będzie Twoje. I też nim nie będziesz jeździł, bo za kolejny rok spróbujesz je sprzedać za okrągły milion. Do diaska, nawet projektant tego modelu przejechał swoim egzemplarzem tylko 204 mile przed wystawieniem go na sprzedaż!

Niby nie powinno mnie to obchodzić, ALE…

Zdaję sobie sprawę, że to niezbyt grzeczne, by wtrącać się w to, co ktoś robi ze swoim samochodem – co zapewne znajdzie swoje odzwierciedlenie w komentarzach pod tym tekstem (pozwolę sobie z tego miejsca od razu wszystkich autorów tych komentarzy pozdrowić, bo nie będzie mi się chciało robić tego z osobna). I tak, jest mi nawet trochę głupio, że się nad tą kwestią pochylam.

Nie ukrywam jednak, że nie uważam tego swojego czepialstwa za coś gorszego niż tak oczywiste marnotrawstwo zasobów. Samochody super-sportowe co do zasady nie mają jakichś szczególnych zastosowań praktycznych, tym bardziej jeśli nie jeździ się nimi po torze wyścigowym. Ale uważam, że zdecydowanie gorsze od kupna takiego auta i jeżdżenia nim jest zakup i postawienie pojazdu w garażu. Mniejsza o powód: chęć zysku na sprzedaży auta, a może po prostu chęć posiadania czegoś unikatowego, bez towarzyszących temu chęci jeżdżenia danym samochodem. To jest już nie tylko marnotrawstwo zasobów zużytych do wyprodukowania takiego McLarena, Forda, Ferrari, Bugatti czy innego Pagani.

To także brak szacunku dla pracy setek ludzi, którzy nad tymi konstrukcjami pracowali i dopieszczali je w każdym detalu

Spędzali miesiące na dopracowywaniu brzmienia silnika, optymalnej geometrii zawieszenia i szwów tapicerki. A ktoś to potem kupuje jak najzwyklejszy przedmiot pod słońcem i rzuca w kąt. No niby się zgadza – samochód, nawet taki, to tylko przedmiot. Ale jako osobę, która ma sporą domieszkę benzyny we krwi, denerwuje mnie to niesamowicie. Zaletę spekulacji cenowych widzę jedną: auta przynajmniej rotują pomiędzy kolejnymi właścicielami, więc ryzyko ich degradacji jak w przypadku kolekcji sułtana Brunei jest raczej niewielkie. Ale pociecha to mimo wszystko niewielka.

Z moich obserwacji wynika, że o dziwo egzotyczne Koenigseggi często jeżdżą więcej niż auta bardziej znanej konkurencji – ale ta zasada niestety przestaje obowiązywać przy najnowszych modelach tej marki. Zgaduję, że jest to związane z większą rozpoznawalnością marki i związanym z tym zwiększonym popytem.

Wielu z Was to też w taki czy inny sposób rusza – teraz może tego nie widzicie, ale gdy za 20 lat na sprzedaż wypłynie kolejny McLaren Speedtail lub LaFerrari bez przebiegu, to będziecie się emocjonować i pisać w komentarzach, że „kto to kupi, to już tylko rzeźba, nie można jeździć bo wartość spadnie”.

Skoro tak – może po prostu spekulantom sprzedawać auta bez silnika

Może nawet sami spekulanci by byli zadowoleni, bo koszt zakupu pojazdów byłby znacznie niższy. Innych różnic by nie odczuli, skoro i tak tymi autami nie jeżdżą.

Tak czy owak, to wszystko sprowadza się do jednej myśli: spodziewalibyście się te kilka-kilkanaście lat temu, że w autach, w których to silnik jest najważniejszy, stanie się on zarazem najmniej ważny ze wszystkich elementów?

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać