Nowe Gwiezdne wojny: Łotr 1? Kapitalne, daję 9/10
Łotr 1 wylądował. Powtarzam, Łotr 1 wylądował! I to nie po cichu, a z ogromnym hukiem, wzniecając tumany kurzu. Disney udowodnił właśnie, że Gwiezdne wojny trafiły w dobre ręce i jestem spokojny o dalszy los mojego ulubionego, fikcyjnego uniwersum. Nie oznacza to, że ta misja przebiegła gładko. Podczas seansu czuć było, że film powstawał w bólach, ale - o dzięki Mocy! - twórcy wyszli z tego obronną ręką.
Staram się ze wszystkich sił, żeby w tekście nie pojawiły się żadne spoilery, ale jak to w recenzji pewne rzeczy zdradzam, a o innych mówię naokoło. Czujcie się ostrzeżeni!
Najnowsza produkcja Disneya osadzona w uniwersum Gwiezdnych wojen to nie jest, w przeciwieństwie do Sagi zapoczątkowanej przez George'a Lucasa, kolejna epopeja o rodzie Skywalkerów. Tym razem możemy spojrzeć na tło wydarzeń z Nowej nadziei i przyjrzeć się zmaganiom tych szeregowych Rebeliantów.
Łotr 1 pokazuje nam kulisy wydarzeń, które bezpośrednio doprowadziły do tego, co oglądaliśmy w pierwszych Gwiezdnych wojnach.
Disney kupił prawa do marki Star Wars i ku ekscytacji fanów eksploatuje ją na wielu frontach. Nie tylko dostaliśmy już rok temu pierwszy epizod nowej filmowej trylogii, ale zapowiedziano też antologię spin-offów: obrazów osadzonych w tym samym uniwersum, ale opowiadających inne, w zamyśle zamknięte historie.
Paradoksalnie jednak na pierwszy ogień poszła opowieść o tym, jak Rebelianci zdobyli plany Gwiazdy Śmierci: stacji bojowej Galaktycznego Imperium, zdolnej niszczyć całe planety. Tych samych planów, które księżniczka Leia przekazała droidowi R2-D2. Czy to dobry materiał na kinowe widowisko?
Po seansie Łotr 1 już wiem, że jak najbardziej!
Przed wejściem na salę byłem pełen obaw, a i przez cały film nie opuszczało mnie uczucie niepokoju. Czy historia będzie mieć ręce i nogi? Czy nie dokona się zaraz gwałt na moim ulubionym fikcyjnym uniwersum? Czy w którymś momencie tego wszystkiego, co zapowiada się coraz lepiej i lepiej, nie trafi szlag?
Na szczęście twórcy nie wybrali łatwej ścieżki i Ciemnej Strony Mocy. Dostarczyli nam produkcję, która spełnia oczekiwania. Nie obyło się bez potknięć, ale jestem w stanie je wybaczyć. Gwiezdne wojny jako filmy nigdy nie były idealne, ale nie zwracało się na to uwagi, bo w kolejnych epizodach była magia.
Tej magii w Łotrze 1 nie zabrakło.
Podczas seansu czułem się tak, jakbym wrócił po latach do rodzinnej miejscowości by odkryć zupełnie nieznaną mi dzielnicę - i to nie wybudowaną od zera podczas mojej nieobecności, a taką, która zawsze tam była tuż za rogiem. To wspaniałe uczucie i Garethowi Edwardsowi, reżyserowi Rogue One, należą się wyrazy uznania.
Disney nie miał łatwego zadania. Fabułę filmu trzeba było stworzyć od zera, ale jednej świętości nie można było ruszać: zakończenia. Łotr 1 to prequel dziejący się bezpośrednio przed wydarzeniami przedstawionymi w pierwszych Gwiezdnych wojnach, więc zaczynając seans dobrze wiemy, do czego doprowadzą perypetie bohaterów.
Tak jak Przebudzenie Mocy można złośliwie nazwać remakiem Nowej nadziei, tak Łotr 1 jest czymś zupełnie nowym, świeżym.
Disney miał taryfę ulgową przy pierwszym swoim własnym filmie w ramach Sagi. Przerobienie oryginalnych Gwiezdnych wojen na nową produkcję drugi rok z rzędu by nie przeszło i twórcy zdawali sobie z tego sprawę. Pierwszą różnicę widać już przy pierwszej scenie. Zapowiedzi nie kłamały - naprawdę nie ma tutaj kultowych, żółtych napisów początkowych! To zresztą nie jedyna zmiana.
Po krótkim wstępie dziejącym się kilkanaście lat przed główną akcją filmu niemal od razu trafiamy w wir wydarzeń. Łotr 1 to historia Jyn Erso granej przez Felicity Jones. Nie jest de facto rebeliantką, a wyłącznie krnąbrną młodą dziewczyną sprawiającą kłopoty totalitarnej władzy. Poznajemy też resztę postaci, które połączą siły by zdobyć plany Gwiazdy Śmierci.
Nie jest to film szpiegowski, ani tym bardziej typowy dramat wojenny, ale ogląda się go zaskakująco dobrze.
Sam kształt filmu podczas seansu mnie zaskoczył. Nie czuć tutaj zewu przygody rodem z baśni. Łotr 1 jest znacznie bardziej przyziemny, mocniej osadzony w rzeczywistości, bliższy nam, zwykłym ludziom. To nie opowieść o młodym naiwniaku, ślicznej księżniczce i szelmie przechodzącym wewnętrzną przemianę.
Bohaterowie Rogue One to banda rzezimieszków, buntowników. Im wojna nie daje czasu na to, by przebyć typową dla herosa podróż. Film odczarowuje przy tym Rebeliantów i pokazuje, dlaczego nie wszyscy obywatele Imperium z nimi sympatyzowali. Okazuje się, że niektórzy z nich niewiele różnili się od zła, z którym walczą.
W Rogue One nie ma typowego podziału na czerń i biel.
Oczywiście nikt tutaj nie poszedł tak daleko, by idealizować Imperium i racjonalizować budowę Gwiazdy Śmierci, ale przedstawieni tutaj Rebelianci to nie są bohaterowie ze skazy. Owszem, zdolni są do heroicznych czynów, ale nie sposób popierać wszystkich ich akcji. Mowa tu zresztą o tej części Sojuszu, któremu przewodzą znani z poprzednich filmów Mon Mothma i Bail Organa.
W tle są jeszcze więksi ekstremiści. Oglądanie poczynań partyzantów Sawa Gerrery było dość nieprzyjemnym doświadczeniem, bo chociaż walczyli o słuszną sprawę, to ich metody były... dyskusyjne. Gdzie bowiem kończy się prawy bojownik o wolność, a zaczyna terrorysta? Nie powiem, że Rogue One to film filozoficzny z wyjątkowym przesłaniem, ale jest tu coś, czego w Gwiezdnych wojnach zawsze brakowało.
Łotr 1 wprowadza do kinowego uniwersum Star Wars odcienie szarości, które nadają mu kolorytu.
Jeśli o kolorach już mowa, to to czym się zachwycałem podczas seansu, to zdjęcia. To nic, że planety i stacje kosmiczne były generowane komputerowo, ale widoki w przestrzeni kosmicznej były po prostu fenomenalny. Kolorowe, nietuzinkowe, świeże - przy jednym ujęciu czułem się wręcz jakbym oglądał Strażników Galaktyki, a nie nowe Gwiezdne wojny.
To samo można też powiedzieć o lokacjach - jest ich wiele, a w filmie pojawiają się napisy określające miejsce, w którym aktualnie dzieje się akcja. Oparto się pokusie wykorzystania jeszcze raz tych samych planów zdjęciowych. W Przebudzeniu Mocy może nie wróciliśmy na Tatooine, ale Jakku to była kopia planety Skywalkerów, a planeta skuta lodem przypominała Hoth.
Rogue One zabrał nas tymczasem w wyjątkowe miejsca, których jeszcze nie widzieliśmy.
Jedha, w której rozgrywa się pierwszy akt filmu, to kolejne wypalone słońcem odludzie, ale ma swój własny, nieco orientalny z naszej perspektywy klimat. Największe wrażenie robi zaś tropikalne Scarif. Wygląda na idylliczną krainę, ale Rebelianci zakłócają tu spokój, a chociaż widzimy tutaj kolejną - bodaj ósmą - ogromną bitwę, to aż chce się ją oglądać ze względu na nietypowe otoczenie.
Sama wojna z Imperium jest niesamowicie brudna, ale dzięki temu znacznie bardziej realna niż ta przedstawiona w pierwszej trylogii. Widząc jednak jej efekty na pięknym Scarif aż się serce kraja. Ta planeta to zresztą dopiero początek miłych zaskoczeń, bo trafiliśmy też na chwilę w kilka innych miejsc. Jeśli chodzi o lokacje są w dodatku niespodzianki, ale... więcej nie będę zdradzał.
Twórcy Łotra 1 naprawdę wiele do uniwersum Gwiezdnych wojen, a w dodatku ukryli w produkcji masę smaczków.
Ciężko zrobić budujący napięcie film akcji, w którym widzowie znają zakończenie. Reżyser Rogue One postanowił się jednak tym nie przejmować. Zamiast szykować nas na kulminacyjny moment na koniec zmieniający losy wojny - wiedzieliśmy, że Rebelia odniesie sukces - raczył fanów niespodziankami podczas samego seansu.
Jakiego typu były to niespodzianki oczywiście nie zdradzę. Powiem tylko enigmatycznie, że Łotr 1 wyjaśnia taką jedną z pozoru nieistotną, ale tak naprawdę kluczową kwestię, która trapiła widzów od blisko 40 lat. Pojawiają się licznie sceny, motywy i pojedyncze dialogi, które są ukłonem w stronę wieloletnich fanów.
Pisząc ten tekst co chwilę gryzę się w klawiaturę, by z jednej strony o nim opowiedzieć, a przy tym za dużo nie zdradzić.
O tyle dobrze, że Łotr 1 nie jest filmem opierającym się o zwroty akcji. Nie sposób zresztą popsuć fanom seansu zdradzając ten jeden kluczowy punkt fabuły, jak w przypadku Przebudzenia Mocy czy Imperium Kontraatakuje. To, że w filmie pojawi się Lord Vader, już wiedzieliśmy wcześniej - i tutaj muszę przyznać, że jego sceny wypadły po mistrzowsku. Ciary na plecach!
Zostawmy jednak Vadera, bo on był tylko tłem. Nowych bohaterów w uniwersum było wielu, a aktorom udało się sprawić, że zależało nam na ich losie. Trudno w filmowej produkcji każdemu dać solidną i unikalną historię, ale odtwórcy ról spisali się świetnie. Tylko momentami nie wiedziałem, co pcha ich dalej prócz decyzji scenarzystów, ale nie były to jakieś specjalnie duże zgrzyty.
Tych jednak, niestety, nie udało się uniknąć.
Jestem fanem Star Wars, ale nie patrzyłem na tę produkcję przez różowe okulary. Wręcz przeciwnie: podchodziłem do Rogue One krytycznie i aktywnie szukałem wad. Te udało mi się znaleźć, ale były to raczej drobne potknięcia, niż jakieś fundamentalne problemy. Były czerstwe i suche onelinery, a tak jak się obawiałem, Orson Krennic jest w samym filmie przedstawiony jednowymiarowo - chociaż z lektury książki Catalyst wiem, że jest w nim coś więcej.
Jednak w świecie kina jak na wojnie - po oddaniu pierwszego strzału kartką z planem można sobie... no, można ją wyrzucić. To, że nie wszystko przebiegło podczas produkcji gładko wiemy chociażby stąd, że konieczne były dokrętki. Na materiałach reklamowych widzę ujęcia, których z filmu nie pamiętam, a niektóre sceny sprawiały wrażenie, że odwołują się do czegoś, co się w ogóle nie wydarzyło.
Spieszę też uspokoić, że Mads Mikkelsen, który w Doktorze Strange'u nieco rozczarował, tutaj spisał się świetnie.
To fenomenalny aktor i żałuję, że było go tak mało. Momentami niezbyt przekonująco wypadła, co mnie zaskoczyło, główna rola żeńska. Felicity Jones do niej pasowała, ale samej Jyn Erso zabrakło ciut życia i głębi. Może o to jednak chodziło - ofiara Imperium tak naprawdę nie żyje, a wegetuje? Miłe zaskoczenie to jednak kapitan Rebelii, które gra pierwsze skrzypce podczas właściwej misji: Cassian Andor - w tej roli Diego Luna - to nie jest kolejny Poe Dameron.
Cieszy mnie też fakt, że to były Gwiezdne wojny, gdzie Jedi biegają i ratują maluczkich. Rycerzy Jedi przecież już nie ma, a teraz to maluczcy muszą wziąć sprawy w swoje ręce. Wśród buntowników pojawił się co prawda jeden niewidomy kapłan posiadający - jak mogłoby się wydawać - nadnaturalne zdolności, ale to nie zmienia ogólnego wydźwięku: Imperium chcą obalić zwykli ludzie, a nie mityczne postaci rodem z legend.
Nie zrozumcie mnie przy tym źle, Łotr 1 naprawdę się udał. Na dowód, że mimo wszystko twórcom Rogue One udało się zrobić może nie genialny, ale naprawdę niezły film, niech posłuży fakt, że po seansie mam szalony uraz do Rebeliantów - po zniszczeniu Gwiazdy Śmierci medale dostali Luke Skywalker i Han Solo, a nie uhonorowano osób, którym tak naprawdę Galaktyka zawdzięczała to zwycięstwo...
To 9/10 jest naprawdę zasłużone.
PS Na koniec jeden malutki spoiler, ale muszę to z siebie wyrzucić i wszystkich uspokoić: nie ma tu Jar-Jar Binksa i głównych bohaterów animacji Rebels, a humor w wykonaniu droida K jest dawkowany z głową. Rogue One faktycznie jest utrzymany w mroczniejszej otoczce. O to mi chodziło!
PS2 To recenzja pisana na gorąco zaraz po wyjściu z kina, a o wielu aspektach tego filmu chciałbym jeszcze opowiedzieć - co też przy stosownej okazji zresztą zrobię. Jak na razie zachęcam zaś do zadawania pytań w komentarzach i do lektury pozostałych materiałów o filmie: