REKLAMA

Piotr Lipiński: ŚWIAT DYSKIETEK, czyli moja plastikowa młodość

Dziś napiszę o czymś, o czym w żadnym razie nie może dowiedzieć się moja żona. W przeciwnym razie zagrozi osiemnastym w tym miesiącu rozwodem albo nawet odłączy powietrze w pokoju.

Piotr Lipiński: ŚWIAT DYSKIETEK, czyli moja plastikowa młodość
REKLAMA
REKLAMA

Sprzątając piwnicę - czyli najprościej mówiąc wyrzucając mnóstwo cudownych, gromadzonych latami rzeczy - natknąłem się na pudełko, którego widok napełnił mnie nostalgią. To cudo wyłoniło się nagle z tumanów kurzu, gdy odgarniałem kolejną warstwę papierów. Nie potrafiłem go wyrzucić do kubła na śmieci. W środki przecież kryły się DYSKIETKI!

Zabrałem je do domu i ukryłem przed żoną, która kategorycznie żądała wywalenia wszystkiego z piwnicy.

Ale przecież cała moja komputerowa młodość związana była z dyskietkami. Tymi niewielkimi kawałki plastiku odmierzałem kolejne kroki w cyfrowy świat.

Większość z nich była pieczołowicie opisana na etykiecie ołówkiem, bo przecież każda mogła się w przyszłości po skasowaniu przydać. Tych z ołówkiem było wyraźnie więcej, niż z oryginalnym, sklepowym nadrukiem.

Na samym wierzchu leżała dyskietka, z którą wiążę wyjątkowo piękne wspomnienia. Mieści grę One Must Fall z 1994 r. To prosta bijatyka robotów, wymagająca naciskania tylko sześciu klawiszy, z których cztery to strzałki kierunkowe. Dla mnie wzór „grywalności”.

dyskietki

To jedyna gra komputerowa, którą bawiliśmy się wspólnie z żoną, na jednej klawiaturze, okładając się wzajemnie. Dyskietka przypomniała mi fakt, że zbliża się moja 20. rocznica ślubu i trzeba pomyśleć o stosownym prezencie. Z pewnością nie będzie nim jednak nowa wersja One Must Fall. Kilka lat temu wypróbowałem kolejne wcielenie OMF i niestety nie wzbudziło już we mnie młodzieńczych emocji. Było chyba zbyt ładne i za mało kanciaste. Wszystko przez te lata zaokrągliło się jak mój brzuch.

To pierwsze One Must Fall spodobało mi w wersji shareware tak bardzo, że poszedłem do sklepu i kupiłem pełną, pudełkową wersję.

To była chyba w ogóle pierwsza gra komputerowa, na którą wydałem pieniądze.

Wielce zadowolony zacząłem ją instalować po zakupie i okazało się, że… nie ma dźwięku. Powinna się odezwać moja wspaniała karta dźwiękowa Gravis Ultrasound, a tu z komputerowych głośników wydobywał się tylko cichy, monotonny szum. A przecież w darmowym shareware na tym samym komputerze wszystko działało! Muzyka podnosiła poziom adrenaliny jak mocna kawa!

dyskietka 1

Zamiast więc oddać się przyjemności, zacząłem kombinować, co tu zrobić. Przypomnę - była połowa lat 90. ubiegłego wieku, nie dało się zapytać o radę wujka Google. Eksperymentowanie na różne sposoby zajęło mi chyba kilkanaście godzin. Wreszcie wpadłem na pomysł, żeby z wersji shareware wyciągnąć plik, który wydawał się odpowiedzialny za dźwięk i nadpisać nim ten w kupionym programie. I wszystko zadziałało. Do dziś czuję się dumny, że wymyśliłem takie dziwaczne, choć skuteczne rozwiązanie. Ale poczułem się przy tym tak zniechęcony, że kupiona gra nigdy już mi nie sprawiała takiej radości, jak darmowa.

To mi po raz pierwszy pokazało, że droga użytkownika płacącego za oprogramowanie nie jest usłana różami - a jeżeli już, to na tych różach natrafia niekiedy głównie na kolce.

Moje złe doświadczenia nie były niczym szczególnym. W tamtych czasach nigdy nie było pewne, czy jakiś program zadziała na konkretnym komputerze. I nie dotyczyło to tylko polskich „składaków”, ale też markowych urządzeń, używanych na Zachodzie czy też w USA. (Nawiasem mówiąc mój komputer też był na swój sposób markowy, bo złożyła go niemiecka firma Escom, która później zbankrutowała). Pamiętam felieton z amerykańskiego PC Worlda (albo z czegoś innego, nie ma to szczególnego znaczenia), w którym dziennikarz pisał o łzach swojego syna. Dziecko dostało pod choinkę grę, którą ojciec w żaden sposób nie zdołał uruchomić. Pretensje można było kierować do świętego Mikołaja lub Billa Gatesa, z podobnym skutkiem.

Sięgam głębiej do pudełka i trafiam na odmierzaną dyskietkami historię kolejnych systemów operacyjnych. Na początku wyciągam DOS 6.2. Czyli jesteśmy w czasach, kiedy do obsługi PC-ta niezbędna była umiejętność czytania i pisania, co nie wróżyło komputerom masowej popularności. Dalej Windows 3.1 - kilka dyskietek. Ależ człowiek musiał się nimi namachać podczas instalowania! Bacznie patrząc, czy wkłada je we właściwej kolejności. Wzruszająco opiekuńczy jest napis na dyskietce Windows for Workgroups: „Włóż dyskietkę 1 do stacji A, napisz a: i klawisz enter, napisz instaluj i enter”.

Kolejne trzy dyskietki z nadrukowanym napisem „500 programów shareware dla Windows".

Podobnie jak gra One Must Fall pochodzą z roku 1994. Tu pojawiają się dwie myśli. Po pierwsze, wówczas dopiero zaczynałem się posługiwać Internetem i wciąż łatwiej było pójść do sklepu po ten komplet, niż ściągnąć z sieci 500 aplikacji. Po drugie - pół tysiąca programów na niecałych 5 mega! I każdy z nich potrafił zrobić coś w miarę pożytecznego!

Kolejna dyskietka to słynny program Mosaic - pierwsza przeglądarka internetowa z jakiej korzystałem. Netscape, a co dopiero mówić Internet Explorer, pojawił się w moim życiu dopiero później. Dzisiejsze przeglądarki wciąż mają zastosowany w Mosaicu pasek adresu, guziki w przód i w tył.

dysk dyskietki

Na kolejnych dyskietkach, opisanych przy pomocy ołówka skrótami typu "qtile.zip" widać, że w moje życie już poważniej wdziera się Internet. Znajdują na nich kopie programów ściągniętych z sieci. Szukanie ciekawego softu było jednym z bardziej istotnych zastosowań Internetu. Przypomnę, że nie istniały jeszcze portale, sklepy ani banki internetowe. Zagłębianie się w sieć przypominało błąkanie się po słabo oświetlonej piwnicy w nadziei, że namaca się półkę z dżemami truskawkowymi. Kiedy człowiek już odnalazł jakiś ciekawy serwer z shareware’owym oprogramowaniem, ściągał z niego wszystko, co tylko wydało się interesujące. I kopiował na dyskietki, bo nazajutrz serwer mogli wyłączyć.

Kolejne gry: „Doom”, „Cywilizacja”, „Indiana Jones”, „Alone in the Dark”, „Mortal Combat”. I programy użytkowe, bo zarządzaniu komputerem człowiek musiał poświęcać wówczas znacznie więcej uwagi, niż dziś: „Norton Utilities”, „Norton Commander”. Ale zawartości wielu dyskietek dziś nie potrafię już rozpoznać. Co jest na przykład na tej z napisem „Kanclerz”? Czy to gra czy jakiś program biurowy? Albo „Sybex”? Za to łatwo się domyślić co kryje dyskietka z napisem „Panienki”. I „Strip Poker”. Ponieważ grać mi się za bardzo nie chciało, znalazłem metodę na wydobycie z oprogramowania grafik z coraz bardziej rozebranymi dziewczynami.

Kolejne kapitalne odkrycie - „Polski system PalmOS dla komputerów Palm”.

Ileż ja radości miałem z używania tego pradziadka iPhone'a! Jak bardzo poczułem się szczęśliwy, kiedy moja książka telefoniczna i kalendarz wreszcie zaczęły się mieścić w kieszeni spodni! Potem jednak firma Palm, wielki prekursor niewielkich komputerków, odeszła w niepamięć niczym właśnie dyskietki.

Bo co ja z nimi dzisiaj mogę zrobić, poza opisaniem w felietonie?

Dyskietki są zbyt stare, aby posłużyły jeszcze do czegoś pożytecznego, a zbyt młode, aby uznać je za cenną kolekcję. Podejrzewam, że nie będę musiał ukrywać ich przed żoną. Podzielą los papierowej, komputerowej prasy z tamtych lat, którą również znalazłem podczas porządkowania piwnicy. „Entery” powędrowały do śmieci. Klapa nad nimi zatrzasnęła się jakbym wcisnął guzik „delete”.

REKLAMA

Piotr Lipiński – reporter, fotograf, filmowiec. Pisze na zmianę o historii i nowoczesnych technologiach. Autor kilku książek, między innymi „Bolesław Niejasny” i „Raport Rzepeckiego”. Publikował w „Gazecie Wyborczej”, „Na przełaj”, „Polityce”. Wielokrotnie wyróżniany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i nominowany do nagród „Press”. Laureat nagrody Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich za dokument „Co się stało z polskim Billem Gatesem”. Bloguje na www.piotrlipinski.pl. Żartuje ze świata na www.twitter.com/PiotrLipinski. Nowy ebook „Humer i inni” w księgarniach Virtualo – goo.gl/ZaNek Empik – goo.gl/UHC6q oraz Amazon - goo.gl/WdQUT oraz Apple iBooks – goo.gl/5lCGN

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA