Globalne ocieplenie będzie nas kosztować fortunę. Im bardziej je lekceważymy, tym więcej zapłacimy
Walka z ociepleniem klimatu nadal nie należy do spraw, którymi politycy chcą zajmować się w pierwszej kolejności. Ten błąd może nas wszystkich słono kosztować. Dosłownie.
Opublikowane wyniki badań przeprowadzonych przez naukowców z angielskiego UK National Oceanographic Centre (NOC) nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Jeśli do 2100 r. średni wzrost temperatury wyniesie 2ºC, straty związane z podniesieniem się poziomu mórz kosztować nas będą biliony dolarów. Gdyby komuś wyleciało z głowy: bilion ma dwanaście zer. I nie będzie to jednorazowa opłata. Raczej roczny abonament. Według naukowców z NOC średni, roczny koszt podnoszenia się poziomu wody w oceanach wynosić mniej więcej ok 14 bln dol.
Globalne ocieplenie będzie nas kosztować fortunę.
Na co pójdą te pieniądze? Na przykład na usuwanie skutków tysięcy powodzi, które niechybnie będą miały miejsce w setkach miast i miasteczek położonych nad morzem. Z ustaleń zespołu z NOC, kierowanego przez dr Svetlanę Jewrejewę wynika, że ok. 600 mln ludzi na całym świecie zamieszkuje tereny położone poniżej 10 m nad poziomem morza.
Wiele z tych miast i miasteczek zmagać się będzie z coraz większym ryzykiem powodziowym. Na to ryzyko najbardziej narażeni będą mieszkańcy państw mniej zamożnych (fachowa nazwa to kraje rozwijające się), w których nadmorskie miejscowości nie dysponują żadnymi zaawansowanymi technologiami przeciwpowodziowymi. Takie Malediwy na przykład będą mieć przechlapane. Dosłownie i w przenośni. Koszt usuwania samych skutków powodzi nie jest zresztą jedynym problemem związanym z rosnącym poziomem wody w oceanach.
Migracja klimatyczna to problem, który dotknie kilkaset milionów ludzi.
Mathew E. Hauer z Uniwersytetu Georgii rok temu przygotował podobną analizę dla samych Stanów Zjednoczonych. Mniejsza skala pozwoliła zająć się mniej oczywistymi aspektami tego problemu. Z jego obliczeń wynika na przykład, że podnoszenie się poziomu oceanów sprawi, że w obrębie samych Stanów Zjednoczonych, swoje miejsce zamieszkania będzie musiało zmienić 13 mln osób. Tak duża migracja nie rozłoży się oczywiście równomiernie. Z badań Hauera wynika, że na przykład takie Austin, które zamieszkuje obecnie 2,1 mln ludzi, „wzbogaci się” o dodatkowe 800 tys osób.
Wyobraźcie sobie, że populacja waszego miasta zwiększa się nagle o 40 proc. I to nie w ciągu kilku lat, a w ciągu kilku tygodni. Jak na taką zmianę zareaguje lokalny rynek pracy? A rynek mieszkaniowy? Nie zapominajmy też o szkolnictwie, służbie zdrowia i ruchu samochodowym w takich miastach. Dramat. I to zbiorowy.
Im dłużej nic nie robimy, tym gorzej dla nas.
I bynajmniej nie jest to jakieś czarnowidztwo. Tzn. to jest czarnowidztwo, ale nie tylko moje. Podobne wnioski można znaleźć np. w zeszłorocznym raporcie ONZ “The Emissions Gap Report 2017”. Wynika z niego, że postanowienia porozumienia paryskiego zapewnią tylko 30 proc. wymaganego ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Jeśli wszystkie kraje, które podpisały się na tym dokumencie wprowadzą wszystkie proponowane tam do 2030 r. ograniczenia dotyczące emisji gazów cieplarnianych, do 2100 r. średnia temperatura na Ziemi i tak wzrośnie o ok. 3 st. C. Więcej, niż zakłada model przyjęty przez dr Jevrejevę.
Jeszcze większym czarnowidzem, niż ja jest profesor Jim Hansen, który przez wiele lat kierował wydziałem klimatologii NASA. Hansen opublikował w 2017 r. wyniki badań, przeprowadzonych w towarzystwie międzynarodowego zespołu naukowców, z których wynika, że musimy zająć się nie tylko redukcją emisji CO2, ale również zacząć aktywnie usuwać go z naszej atmosfery. Na samą redukcję jest już bowiem zdaniem profesora za późno. Szkoda, że problem ten dostrzega tak mało ludzi.
Do 2100 r. jeszcze daleko, więc po co się tym przejmować?
Najlepsze w tej sytuacji jest oczywiście to, że do tej pory opinia publiczna nie bardzo interesuje się problemem zmian klimatycznych na naszej planecie. Poniekąd trochę to rozumiem. Przecież to są jakieś prognozy, które sprawdzą się albo i nie za ponad 80 lat. Kadencje polityków trwają znacznie krócej, więc większość z nich nie chce przesadnie denerwować swoich wyborców jakimiś pomysłami na walkę z ociepleniem.
Takie pomysły kosztują zarówno pieniądze, jak i utratę poparcia w wyborach, bo przecież wyborcy nie lubią nowych podatków. Na razie zresztą jakoś bardzo nie odczuwamy tych zmian klimatycznych. Jasne, czasem w jakimś miejscu zrobi się tak gorąco, że trzeba będzie odwołać loty pasażerskie na kilka dni. Albo pogoda spłata innego figla, który będzie totalnym ewenementem na danej szerokości geograficznej, ale zjawiskom tym daleko do katastrofy globalnej, więc nikomu nie wydają się one zbyt groźne.
A z problemem niech radzą sobie kolejne pokolenia ¯\_(ツ)_/¯