Jeśli naprawdę chcesz się zabrać za siebie, nie jest ci potrzebna żadna opaska. Ale może się przydać
Przychodzi taki moment w życiu, kiedy człowiek decyduje się przynajmniej trochę ogarnąć - odejść od komputera, przed którym spędza 3/4 doby, rozruszać zanikające kończyny i zrzucić przynajmniej część kilogramów nabytych przy okazji regularnej konsumpcji burgerów. Wtedy jednak pojawia się zasadnicze pytanie… jaki elektroniczny gadżet powinien nam towarzyszyć?
Tak. U wielu osób to pytanie pojawia się przed pytaniem o to, jakie buty kupić, jak się ubrać na okazje takich aktywności, jak może się od tego poprawić nasza kondycja, czy jak trenować, żeby nie zrobić sobie przy tym krzywdy.
I teoretycznie nie jest to aż takie złe podejście. Jeśli cokolwiek będzie nas w stanie zmusić czy zmotywować do jakiejkolwiek aktywności większej niż do tej pory, jest to naprawdę warte każdych pieniędzy. Choć oczywiście warto wydawać je z głową.
To nie są tanie rzeczy
Od kiedy „bycie fit” stało się modne i za modą podążyli wszyscy producenci elektroniki użytkowej, rynek został praktycznie zalany wszelkiej maści zegarkami, opaskami czy klipsami do monitorowania naszej aktywności. Przez cały czas, albo tylko wtedy, kiedy faktycznie jesteśmy aktywni. Do wyboru, do koloru.
Problem w tym, że są to przeważnie produkty, za które trzeba zapłacić co najmniej kilkaset złotych. Testowany przez nas MiBand to wyjątek w gronie propozycji, które potrafią nam dość skutecznie oczyścić konto. A - powiedzmy to wprost - szczególnie jeśli chodzi o popularne ostatnio opaski fitness, jeśli mają przynieść oczekiwany skutek, powinny po pewnym czasie trafić do szuflady.
Obiekt testowy: ja
Nie jestem prawdopodobnie ekspertem w dziedzinie „bycia fit”, a już na pewno nie będę próbował za takiego uchodzić, ale przeprowadziłem eksperyment z opaskami na samym sobie. Nawet pomimo tego, że przez długi czas uważałem je za głupi gadżet i generalnie odpycha mnie wszystko, co określa się jako ‚technologie ubieralne”.
Nie wiem do końca jak to się stało, ale po długich poszukiwaniach pojechałem do pierwszego lepszego sklepu z elektroniką i wyszedłem z niego z Fitbitem Flex. Nie będę może przytaczał tego, co do powiedzenia miała rodzina i znajomi na temat wydania 400 zł na kawałek gumy i „elektroniczną pastylkę”. Sam miałem masę wątpliwości, czy przypadkiem nie wydałem sporej części wypłaty w najgłupszy możliwy sposób.
Częściowo jednak wybór opaski, zamiast np. bardziej rozbudowanego zegarka (albo niewiele droższej, ale bardziej rozbudowanej opaski) był świadomy. Chciałem zacząć delikatnie, powoli i ewentualnie potem podejmować bardziej kosztowne decyzje.
Wprawdzie teraz zdecydowałbym w sklepie nieco inaczej, ale i tak nie żałuję.
Bo stało się zupełnie inaczej. Flex okazał się jednymi z najlepiej zainwestowanych pieniędzy w życiu.
Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu
Próbny dzień z Fitbitem, przy zachowaniu standardowej aktywności pokazał, jak dramatycznie jestem nieruchomy. Prawdopodobnie równie dobrze mógłbym opaskę przyczepić do krzesła, albo drzwi od szafy, choć było ryzyko, że i tak wynik byłby w ich przypadku lepszy.
Około 2 tys., w porywach 3 tys. kroków dziennie. Troszkę dramat. Od kolejnego dnia zacząłem więc starać się na poważnie - kwota wydana na Fleksa praktycznie fizycznie ciążyła mi na ręce, za każdym razem, kiedy patrzyłem na niego, a on nie migał na mnie wszystkimi swoimi pięcioma światełkami.
I wtedy się zaczęło.
Od tego momentu, początkowo „kierowany” Fitbitem, a później własną chęcią bicia poprzednich rekordów, zacząłem poświęcać na najzwyklejsze w świecie chodzenie coraz więcej czasu. Nie tak wiele, bo około godziny, może dwóch dziennie, plus to, co przemaszerowałem po domu. W śmieszny sposób próbowałem nabijać dodatkowe kroki - stając samochodem jak najdalej od sklepu (na piechotę niestety bym nie doszedł) czy wybierając dłuższą drogę. Kroki musiały się zgadzać. A że w pierwszym tygodniu wychodziłem ich prawie 100 tys., nie mogłem się przecież w kolejnych opuszczać.
I wszystko stało się lepsze
Dla wielu zabrzmi to jak okrutny banał, ale dla kogoś, kto ostatnie kilka lat spędził przy komputerze było to niesamowite odkrycie. Człowiek aktywny jest po prostu bardziej szczęśliwy, nawet jeśli jego aktywność ogranicza się do codziennego maszerowania te 8 czy więcej kilometrów. Zmianę zauważyli też i znajomi i rodzina.
Zauważyła ją również… waga, którą umiejętnie chowałem do tej pory. 1 kg, 3 kg, 5 kg, 10 kg. Prawdopodobnie nie u każdego ten wynik będzie tak przyjemny po tak krótkim czasie, ale nawet i bez tej straty byłbym przeszczęśliwy z zakupu Fitbita.
Tyle tylko, że przyszedł po około 2 miesiącach moment, kiedy chodzenie okazało się niewystarczające, a pies uznał, że ma już dość i cztery razy dziennie na długi spacer chodzić ze mną nie będzie.
Motywacja?
Zbiegło się to też w czasie z chwilą, kiedy pozbyłem się mojego Fitbita z prostego powodu. Uznałem, że zrobił dla mnie tyle, że mogę go przekazać kolejnej osobie w mojej rodzinie. Ja zyskałem bowiem najważniejsze co mogłem zyskać - motywację do tego, żeby stać się choć odrobinę bardziej aktywnym.
Tak, można mówić, że te wszystkie opaski i zegarki to drogie bzdury, a jeśli ktoś chce się ogarnąć, to potrzebuje tylko i wyłącznie własnej motywacji. Tylko że czasem naprawdę trudno jest ją w sobie znaleźć. W moim przypadku konieczne było właśnie wydanie sporej (względnie kwoty) na coś, co inaczej nie miałoby innego zastosowania.
I udało się. Najlepiej niech świadczy o tym fakt, że w pewnym momencie po rozstaniu się z Fitbitem poczułem, że muszę do niego wrócić. Pojechałem więc do sklepu i… do domu wróciłem z kompletem sprzętu do biegania.
Uznałem po prostu, że motywacji mam po dostatkiem, a stały monitoring aktywności nie jest mi potrzebny. Codziennie na zmianę albo biegam (choć na razie powoli i mieszając to z marszem), albo jeżdżę na rowerze.
Bez Fitbita, za to ze starym zegarkiem Garmina (Foreruner 305, wielkości małego komputera).
Czy w ogóle warto kupić opaskę?
Jeśli jesteś takim leniem i człowiekiem o stacjonarnym trybie pracy, a do tego gadżeciarzem, to tak, zdecydowanie tak. To nie jest pod żadnym pozorem sprzęt, który rozwiąże wszystkie nasze problemy, ale jest dobrym pierwszym krokiem do ich rozwiązania.
Jeśli jednak faktycznie chcesz sam z siebie coś ze sobą zrobić to nie, nie kupuj, nie warto. Pieniądze wydaj na coś innego. Zamiast tego aktywuj krokomierz w telefonie, albo po prostu śledź swoją aktywność programem w stylu Endomondo, zawsze wtedy, kiedy wiesz, że czeka cię marsz dłuższy niż kilkadziesiąt metrów.
Często w takim momencie pojawia się argument o tym, że przecież telefonu nie mamy zawsze przy sobie, że nie wkładamy go do kieszeni idąc np. do kuchni czy łazienki. I bardzo dobrze! Nie oznacza to przecież, że tracimy te kroki - jeśli telefon zliczy nam ich 10 tys., to po prostu zrobiliśmy ich więcej. Prawdopodobnie dużo więcej.
Tu nie chodzi o to, żeby 10 tys. było górną granicą - powinno być dolną granicą. Im więcej kroków pozostanie wiec niezarejestrowanych - a jednocześnie dotrzemy do granicy 10 tys.- tym dla nas po prostu lepiej.
Poza tym z czasem uczymy się, jaki dystans daje nam upragniony wynik. Czy przejście części (nawet niekoniecznie całej) trasy do pracy, czy dojście do sklepu inną drogą. I wtedy tej opaski nie potrzebujemy już w ogóle - sami czujemy, kiedy daliśmy ciała, a kiedy daliśmy z siebie to „krokowe wszystko”.
W pewnym momencie opaska staje się po prostu zbędna.
Opaska czy zegarek sportowy?
I to jest dość istotne pytanie, które zadawałem sobie przed zakupem Fitbita (którego kupiłem, bo nie było Jawbone) i po nim. W końcu kwoty zapłaconej za opaskę nie odzyskam na pewno w całości (szczególnie, że świadomie za nią przepłaciłem), a dokładając niewiele, miałbym już coś z dolnej półki zegarków sportowych, chociażby tylko do biegania.
Ostatecznie wniosek, do którego doszedłem jest dość prosty. Na sam początek, jeśli ktoś dopiero zaczyna przygodę z aktywnością (a takich osób jest sporo!) i nie ma nieograniczonych środków finansowych, najlepszym rozwiązaniem jest… klips. Taki jak Jawbone MOVE Up czy Fitbit Zip.
Powodów jest sporo. Przede wszystkim jest tani (około 200 zł), mały, dyskretny, nie musimy dla niego rezygnować z zegarka, ani ukrywać pod rękawami (co teraz, przy rosnących temperaturach może być problemem). Nie ma też dodatkowych bajerów, które rozpraszają i odwracają uwagę od najważniejszego. A gdy spełni swoją funkcję, nie żal go wrzucić do szuflady.
Ewentualnie kupcie po prostu coś taniego. Niech to nawet czasem źle zliczy kroki albo kilka przegapi. To nie ma znaczenia - grunt to się ruszyć i nie celować w 10 tys., a w 10 tys.+.
Oczywiście można od razu zacząć z górnej półki i kupić np. jednego z nowszych Forerunerów czy Vivoactive (który łączy funkcje opaski i zegarka sportowego), ale wtedy wydamy naprawdę dużo pieniędzy widząc, że część jego funkcji strasznie się marnuje.
Zechcemy wtedy eksploatować go jak tylko się da. Rzucimy się na bieganie, jazdę na rowerze, pływanie, starając się bić wszelkie możliwe rekordy. Ale nasze ciało, przyzwyczajone do siedzenia przed komputerem, nie będzie na to jeszcze gotowe. Czasem może się udać, ale większe szanse, że taki grubas jak ja, gdyby pierwszego dnia „nowego życia” rzucił się na bieganie, prawdopodobnie tego samego dnia rzuciłby cały sprzęt w kąt i uznał wydane pieniądze za najgorszą inwestycję w życiu.
A tego przecież nikt nie chce.
W moim przypadku potrzebne było prawie dwumiesięczne rozchodzenie (z czasem coraz szybciej), żeby przeskoczyć na inne formy aktywności - takie, gdzie Fitbit się już po prostu do niczego nie nadawał.
Zaczynajmy więc od produktu, który ma dla nas najniższą cenę wejścia. Potem, kiedy np. wybierzemy sobie ulubiony sport, kupmy zegarek, który się do tego najlepiej nadaje. Czy to bieganie, czy górskie wędrówki, czy bieganie, czy pływanie. Pamiętając przy tym, że nie wszystko, co nazywa się zegarkiem sportowym, naprawdę nim jest.
Najgłupszy zakup życia okazał się najlepszym
Pozbyłem się więc Fitbita i zastąpiłem go Garminem, który… od lat leżał u mnie w domu zupełnie nieużywany. Wydałem 400 zł, które wtedy wydawały się czymś szalenie głupim („bo przecież trzeba się samemu zmotywować”), a jednocześnie teraz uważam, że lepiej tych pieniędzy nie mogłem wydać.
Jeśli macie ten sam problem co ja, naprawdę radzę się nie wahać.
A teraz przepraszam, mam zaplanowaną wycieczkę rowerową.