Motorola Moto X pokazuje, że pościg za specyfikacją nie ma najmniejszego sensu
Wczorajsza premiera Moto X była inna niż prezentacja jakiegokolwiek innego smartfonu z Androidem z prostego powodu. Motorola chyba jako pierwsza firma zrozumiała, że wojna na specyfikację miała sens tylko do pewnego momentu, a teraz jest po prostu przerostem formy nad treścią. Układy z ośmioma rdzeniami? 3 GB pamięci RAM? Ekran Full HD na niespełna 5 calach? Już dawno twierdziłem, że nie ma w tym najmniejszego sensu.
Od premiery iPhone’a 4, który jako pierwsze urządzenie Apple miał wyświetlacz Retina cechujący się bardzo wysoką rozdzielczością, rozpoczął się chory wyścig. Polega on na tym, że do kolejnych smartfonów trzeba wsadzić jak najbardziej szczegółowy ekran. Szczerze mówiąc nie widziałem w tym nic sensownego od czasów Samsunga Galaxy S II, który mimo wyświetlacza o przekątnej 4,3” i śmiesznie małej rozdzielczości 800 x 480 pikseli nadal jest bardzo dobrym smartfonem i używa go się po prostu miło. A że jak maksymalnie zbliżę ekran do oka, to będę widział piksele? Kogo to obchodzi? Mnie nie.
Mimo wszystko cieszyłem się z pojawienia się w smartfonach ekranów o rozdzielczości 720p. W końcu przekątna typowego flagowego smartfona wzrosła do 4,7”, dodatkowo jednak przy wspomnianej rozdzielczości 800 x 480 dało się zobaczyć pojedyncze piksele, mogło to komuś przeszkadzać. Ale zupełnie nie rozumiałem wprowadzania do smartfonów ekranów o rozdzielczości 1920 x 1080. Dla porównania, laptop, z którego piszę ten tekst ma 14-calowy ekran o rozdzielczości 1366x768, mój 37-calowy telewizor cechuje się rozdzielczością 1920 x 1080, tak samo jak mój 24-calowy monitor.
Wiem, że na różne urządzenia patrzymy z różnych odległości, rozumiem, że tablety i smartfony mają nam zastąpić gazety, w których wszystko drukowało się w rozdzielczości 300 punktów na każdy cal, ale nie popadajmy w skrajności. O ile jestem w stanie zrozumieć ekrany o rozdzielczości 1920 x 1080 w najlepszych 7-calowych tabletach (choć 1280 x 720 to też wystarczająca liczba) oraz 2048 x 1536 lub 2560 x 1600 w ich 10-calowych odpowiednikach, to montowanie malutkiego ekranu o rozdzielczości spotykanej w telewizorach jest według mnie głupie.
Mam gdzieś wyższe koszty produkcji takiego ekranu, przekładające się na wyższą cenę smartfonu. Ludzie są głupi, chcą za to płacić – ich sprawa. Kiedyś selekcja naturalna polegała na tym, że mógł zjeść nas lew, teraz wykończą nas nieprzemyślane wydatki i kredyty. Chodzi jednak o to, że gdy jeden duży gracz zastosuje taki ekran, reszta stara się go przegonić lub chociaż dogonić. Po cholerę? Nie wiem. Naprawdę tego nie rozumiem tego, gdyż rozdzielczość 1080p kontra 720p nie daje zauważalnej różnicy w jakości obrazu na tak małym ekranie.
Powoduje za to, że znajduje się na nim dwa razy więcej punktów, z którymi muszą sobie poradzić procesor i karta graficzna. To przekłada się na konieczność zastosowania wydajniejszych podzespołów, żeby gry się nie zacinały oraz wydajniejszego akumulatora, bo coś musi tą ogromną liczbę pikseli zasilać. Krótko mówiąc, jest to najzwyklejszy przerost formy nad treścią.
Tak naprawdę jedyną zaletą posiadania smartfona z ekranem o rozdzielczości 1920 x 1080 pikseli jest fakt, że jeśli będzie on w stanie poradzić sobie z grami działającymi w takiej rozdzielczości, co umożliwi bezproblemowe granie na telewizorze. Wątpię, że rozdzielczość ekranów smartfonów będzie jeszcze bardziej rosnąć, za to z całą pewnością zwiększać się będzie wydajność urządzeń. Nie oznacza to, że smartfony i tablety zaoferują jakość grafiki znaną z pecetów, Xboksa One oraz Playstation 4, ale na poziomie konsol poprzedniej (jeszcze obecnej) generacji? To całkiem możliwe. Jeszcze nie teraz, ale za rok czy dwa jak najbardziej.
Warto też zwrócić uwagę na to, że wiele osób porównuje wagę do specyfikacji technicznej smartfonów z różnymi systemami operacyjnymi, co nie ma najmniejszego sensu. iOS oraz Windows Phone to systemy zamknięte, z określonymi specyfikacjami sprzętowymi i urządzenia z nimi mimo że będą słabe na papierze, to zawsze okażą się szybciej działające od Androida, który zadziała nie tylko na smartfonie Samsunga, ale też chińskim telefonie, pralce oraz lodówce.
Krótko mówiąc – jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. I trzeba o tym pamiętać, gdy kupujemy nowy telefon sobie czy dziecku. Android zdobył popularność na tym, że był jedyną tanią platformą, a teraz gdy są lepsze alternatywy dla niego, ludzie nadal kupują Androida, bo się do niego przyzwyczaili. A potem na niego narzekają, przynajmniej Ci, których znam i którzy nie robią co chwila update’ów ROMów. Według mnie nie ma w tym logiki, ale cóż, widocznie nie da się tego zmienić.
Co więcej, o ile porównywanie smartfonów z iOS czy Windows Phone 8, oczywiście w obrębie każdego systemu, nie między sobą, ma sens, to nawet porównani specyfikacji dwóch smartfonów z Androidem już takiego sensu nie ma. Wszystko z powodu, że Windows Phone oraz iOS na większości nowych telefonów wyglądają podobnie. Z kolei smartfony z Androidem różnych producentów mają preinstalowane różne aplikacje, są wyposażone w różne wersje systemu i nakładki zmieniające system i pochłaniające zasoby.
Oczywiście nie oznacza to, że Android ze słabym procesorem Snapdragon S4 Play może okazać się lepszy od Snapdragona 600 z powodu kiepskiej optymalizacji oprogramowania tego drugiego, ale różnice rzędu 10% można sobie odpuścić. Zwłaszcza że jak pokazują ostatnie wydarzenia, Samsung i Intel (zapewne inne firmy też) robią co mogą, by nagiąć wyniki popularnych benchmarków w korzystny dla siebie sposób.
Dlatego powtórzę, że nie warto dać omamić się marketingowcom, nie ma po co kupować sprzętu na wyrost. Większości z nas wystarczy komputer kosztujący 2000 zł i smartfon za mniej niż 1000 zł. Czterordzeniowe procesory, kilkunastomegapikselowe aparaty oraz ekrany o rozdzielczości 1080p w smartfonach to fanaberia. O wiele ważniejsze jest odpowiednie dobranie systemu operacyjnego i sprawdzenie, czy działają z nim nasze ulubione aplikacje lub ich zamienniki. Jeśli tak, a opinie i recenzję w Internecie są pozytywne – kupmy go. W przeciwnym razie nie. Na pewno nie wierzmy w magię cyfr, bo nie warto za nią dopłacać kilkuset złotych. Za to bardziej doceniajmy wytrzymałość, jakość i użyteczne funkcje zawarte w urządzeniu.
Motorola i Google przeprowadziły wczoraj słabą premierę średnio ciekawego smartfona, ale sprawiły, że nabrałem do nich ogromnego szacunku. Nie pokazano wczoraj sprzętu, który ma się spodobać użytkownikom – wybrano za to taki, który naprawdę się im przyda.