Relacje

Zachorowałem na żużel na najwyższym poziomie. W Rzeszowie skutecznie leczą z motorsportu

Relacje 08.09.2022 23 interakcje
Grzegorz Karczmarz
Grzegorz Karczmarz 08.09.2022

Zachorowałem na żużel na najwyższym poziomie. W Rzeszowie skutecznie leczą z motorsportu

Grzegorz Karczmarz
Grzegorz Karczmarz08.09.2022
23 interakcje Dołącz do dyskusji

Ostrzegam, historii tej trybuny nie zrozumiecie, jeśli nigdy nie siedzieliście za nisko na żużlowym wirażu.

Jestem fanem żużla, na nowo. Tego czarnego sportu, nie palenia wszystkim w piecu, bo Polska musi być ogrzana. Byłem fanem kiedyś, a potem się wyprowadziłem i musiałem po latach powrócić do sportu, w którym kamienie okładają kibiców po twarzy. Można oglądać zawody w telewizji, ale prawa do transmisji żużlowych sprzedawał jakiś szaleniec. Dlatego żużel oglądam w czterech różnych miejscach i nie mam tu na myśli kilku telewizorów, a stacje telewizyjne. To jest sytuacja z pogranicza paranoi, godna oddzielnego opisania, ale jak się okazało, paranoja spotkała mnie też na stadionie. Żużel najfajniejszy jest na żywo, lecz nie w Rzeszowie.

Wprawdzie zawody drużynowe dostarczają największych emocji, szczególnie na lubelskim stadionie, ale postanowiłem pokazać dziecku trochę wielkiego świata i pojechaliśmy na finał indywidualnych mistrzostw Polski do Rzeszowa. Tam spotkały nas przygody, o jakich nie marzyłem. To że nie wygrał Dominik Kubera (będzie kiedyś mistrzem świata, w to wierzę), to było tylko jedno z nieszczęść.

Rzeszów – miasto porządku

W Rzeszowie panuje porządek, zapewne dzięki wieloletnim rządom poprzedniego prezydenta. Jest to wyróżniająco czyste miasto. Dlatego problemów na lokalnym stadionie się nie spodziewałem. Stawiliśmy się na nim 2 godziny przed zawodami. To ważne, bo miejsca nie były numerowane, kupowało się tylko bilety na wybraną trybunę. Miejsce na meczu żużlowym to kluczowa sprawa, jak przyjdziesz za późno, to siedzisz na łuku i lecą na ciebie strumienie pyłu, a czasami i kamień. Szczególnie nie polecam siedzenia na łuku w czasie opadów, bo wychodzi się zabłoconym.

Przybyliśmy więc sporo przed czasem, jak kulturalni ludzie, do równie kulturalnego miasta. Weszliśmy jednym z wejść, kupiliśmy program zawodów i szczęśliwi, że stadion jest jeszcze pusty, a miejsc w bród, zapytaliśmy obsługi, gdzie jest trybuna główna i poprosiliśmy o wskazanie na nią drogi. To na nią mieliśmy bilety. Wskazano nam to:

trybuna wschodnia stadion Rzeszów

To najbardziej okazała trybuna na stadionie. Kazano nam obejść stadion dookoła, bo najwyraźniej weszliśmy od złej strony. Oczywiście na biletach żadnej informacji o tym, którym wejściem wchodzić, nie było. Smutnym odkryciem było też, że płyty stadionu przy ul. Hetmańskiej w Rzeszowie nie da się obejść dookoła, ktoś tak sprytnie go zaprojektował. Ochrona (zapytana dla pewności dwukrotnie) kazała nam opuścić stadion i wejść innym wejściem, co pokornie uczyniliśmy. I wtedy się zaczęło.

Tajemnice zaginionej trybuny

Gdy staliśmy u wrót tej pięknej trybuny, bileterka oznajmiła nam, że tędy nie wejdziemy, bo ona wpuszcza tylko na trybunę wschodnią. Gdzie jest trybuna główna, to ona już nie wiedziała. Nie wiedziała też tego kolejna bileterka, ani żadna z obsługujących wydarzenie osób. Sytuacja wyglądała więc tak, że skierowano nas do złego wejścia, a droga nie było krótka, tym wejściem wpuścić nas nie chciano i jeszcze nikt nie potrafił powiedzieć, dokąd mamy iść. Oznakowania, jak już wspomniałem, żadnego nie było. Tak wyglądało udzielanie informacji na zawodach rangi mistrzowskiej, przypominało czeski film.

Przyznaję, że trochę się zdenerwowałem, ale prawdziwy ubaw dopiero się zaczynał. Zawezwano koordynatorkę biletów, chyba, bo pani która się zjawiła, nie miała żadnego identyfikatora i stanowczo odmówiła przedstawienia się. Do tej pory nie wiem, czy to nie przypadkowy przechodzień nie zaczął sobie ze mnie drwić. Pani koordynatorka zaczęła w naszej sprawie wykonywać połączenia telefoniczne. Pytała, czy pamiętam, jak wyglądała bileterka, która nas wpuściła, jakie miała włosy i czy była w okularach. Dość ciekawe pytania do osoby, która po prostu chciałaby poznać drogę na trybunę główną. Ostatecznie pani koordynatorka zawyrokowała: Proszę iść do wejścia, którym pan już wszedł.

A czy tam wejdę na trybunę główną? Pani nie wie. No to którędy się wchodzi na trybunę główną? Pani nie wie. To proszę mnie zaprowadzić do tego wejścia i tam wskazać drogę na właściwą trybunę, bo tam przecież też nie wiedzą, skoro wysłali mnie tu. Pani odmawia. Jak się pani nazywa? Nie powie. A czy w ogóle tamtędy da się wejść na trybunę główną?

Dum, dum, dum.

Pani nie wie. Co nie zmieniało jej podejścia, że mamy wrócić. Potem sobie poszła i nas olała, mimo naszej sporej już dezorientacji i zdenerwowania. Wciąż nie wiedziałem, jak wchodzi się na trybunę główną. Może nie istniała, tak jak dobra wola pani koordynującej bilety w Rzeszowie.

Sprawa szukania wejścia na trybunę zajęła nam już trochę czasu, atrakcyjnych miejsc ubywało, ale w tej chwili ja już tylko chciałem wiedzieć, gdzie mamy usiąść. Nikt nie potrafił nam tego powiedzieć. Przy organizacji godnej pierwszego świata napotkalibyśmy strzałki prowadzące do właściwej trybuny, a na bilecie byłaby informacja którędy wejść. Szczególnie przydałoby się to na imprezie, na którą zjeżdżają się kibice z całej Polski i stadionu w ogóle nie znają, tak jak lokalni kibice, bo na pewno nie jego obsługa.

Wróciliśmy do pierwszego wejścia, trochę już bez nadziei, że ktoś się nami przejmie i wtedy nastąpił niespodziewany przełom.

Trybuna wschodnia

Oczywiście nie od razu, najpierw kolejny raz musiałem wyjaśnić problem pani bileterce, żeby ktoś się w ogóle naszą sytuacją przejął. Wyraźnie irytowałem ochronę tymi głupimi pytaniami, gdzie my mamy siedzieć.

Na stadion na szczęście ponownie nas wpuszczono i stanęliśmy koło kilku osób z obsługi. Zgadnijcie, co odpowiedzieli na pytanie, gdzie jest trybuna główna. Tak, wskazali tę piękną trybunę po drugiej stronie, gdzie nas wpuścić nie chciano. W końcu znalazł się mąż opatrznościowy, który rzekł mniej więcej tak: Ej, słuchajcie, ale tamto, to jest trybuna wschodnia, główna to jest tutaj za nami. Tym sposobem, bo ponad pół godzinie nerwów i biegania, obsługa odkryła, gdzie powinniśmy siedzieć, czyli kilka metrów od niej. Miejsca zajęliśmy eleganckie i nie musieliśmy wypluwać piachu z zębów. Czekały na nas również dzięki pewnemu dowcipowi. Trybuna główna była przedzielona niską barierką, która sprawiała wrażenie, że oddziela jakieś sektory. Wszyscy kibice siedli po jednej stronie barierki, a druga została kompletnie pusta i nikt przybywających nie informował, że jeszcze zostało dużo dobrych miejsc. W sam raz dla nas, teraz czekały nas już tylko mistrzowskie zawody. Niestety, te również okazały się lekkim rozczarowaniem.

Turniej w mieście bez żużla

Rzeszów tradycje żużlowe ma, ale żużla na najwyższym poziomie to tu za często nie goszczą, co było widać, nie tylko po znajomości stadionu przez obsługę. Miło jest, gdy na meczu żużlowym spiker animuje doping. Tu możliwości miał ograniczone, bo na trybunie głównej słychać go nie było wcale. Jak mogło być inaczej, skoro więcej głośników widziałem po stronie przenośnych toalet niż trybun. Prowadziło to do komicznych sytuacji, gdy przez kilkanaście minut produkowała się pani stand-uperka, a nikt się nie śmiał, bo nie było słychać ani jednego słowa. Tak było na głównej, nie żadnej bocznej, trybunie. Odśpiewanie przez cały stadion życzeń 100 lat dla kończącej 20 lat pani Martyny również się nie powiodło. Spiker zanucił dwa pierwsze wyrazy i zapadła cisza. Pani Martynie musiało być łyso, ale nie da się zbudować interakcji z publicznością, gdy nic nie słychać.

Z przekazywaniem informacji było całościowo dość słabo, nawet telebim służył do wyświetlania reklam, zamiast pokazywać kolejność zawodników w wyścigu. Zjeść kiełbasy praktycznie się nie dało, bo kolejka do stoiska była kilometrowa. Dziwne, na innych zawodach jakoś udaje się ogarnąć ten problem. Tutaj nastąpił lekki niefart dla kibiców jadących z różnych krańców Polski. W Rzeszowie nawet traktory zagarniające tor jeździły w drugą stronę niż zwykle, a polewaczka zaliczyła jeden przejazd bez wypuszczenia kropli wody. Awaria zasilania na stanowisku sędziowskim, która wstrzymała zawody na pół godziny, była już tylko smutnym podsumowaniem lekkiej niewydolności organizacyjnej. Niestety, również niewydolności emocji.

Wprawdzie czytałem relacje w prasie, z których wynikało, że zawody były wspaniałe i emocjonujące, ale prawda jest taka, że w Rzeszowie emocji prawie nie było.

22 biegi prawie o nic

Na tym torze nie dało się ścigać. Jest to jeden z dłuższych torów w Polsce, a organizatorzy chyba postanowili sobie za cel uniemożliwić jakiekolwiek wyprzedzanie. To w ogóle jest temat magiczny w żużlu, sprawa przyczepności torów, odsypywania, otwierania się toru i tym podobnych sformułowań. Ten tor był równy jak stół, a bez zmian w przyczepności nawierzchni w żużlu bywa trudno o emocje. Zawodnicy dojeżdżali do mety głównie w kolejności, jaką osiągnęli po pierwszym łuku, co oznacza żużlową nudę. Jedyne wyprzedzanie miało miejsce, gdy Bartosz Zmarzlik zasypiał na starcie i potem odczuwał potrzebę wyprzedzenia pozostałych trzech zawodników. On to umie, pozostali się starali, ale nie wychodziło.

Po pierwszych biegach stało się jasne, że Zmarzlik śmiga jak chce, a szybko słabsze starty zaliczył Dominik Kubera, czym swoje szanse na mistrzostwo pogrzebał. Było już wiadomo, kto wygra zawody tego dnia i tym samym cały cykl o indywidualne mistrzostwo Polski. Oczywiście, kibice z poszczególnych miast mogli wciąż kibicować swoim, ale całe zawody były letnie, a nie rozpalające. Na pewno częstochowian cieszył występ Jakuba Miśkowiaka, który tego dnia był drugi. Mistrzem został Bartosz Zmarzlik, srebro trafiło do Dominika Kubery, a brąz do Janusza Kołodzieja. Temu ostatniemu przyjemność odbioru nagrody zakłócił wręczający ją polityk, który wywołał przeraźliwe gwizdy na trybunach. Na długo zapamiętam to RYNIUUU, RYNIUUU biegnące od jednego z kibiców z tryby głównej. Prawdziwy mistrz dopingu i nawet nie potrzebował głośnika.

żużel w Rzeszowie
Teleobiektywu nie miałem, ale i tak pokażę wam zwycięzców cyklu.

W meczu ligowym biegów jest 15, w zawodach indywidualnych było ich 22. Takie zawody trwają długo, szczególnie, gdy przez długi czas trzeba walczyć z awarią. Sprawa mistrzostwa rozstrzygnęła się w zasadzie na początku, zdobywca drugiego miejsca sprawił niespodziankę, ale reszta zawodników jeździła głównie o prestiż, po torze, na którym nie dało się ścigać. To naprawdę nie był mecz pełen emocji i winię za to głównie tor.

Byle nie do Rzeszowa

Pomysł, by mistrzostwa Polski odbyły się w cyklu turniejów jest dobry. Najlepsi żużlowcy mogą zawitać do miast, do których nie docierają rozgrywki żużlowe najwyższego poziomu. Można zobaczyć wszystkie polskie żużlowe sławy na jednym torze, a takiej możliwości nie daje nawet cykl Grand Prix. Szkoda, że na koniec większość z nich ściga się kompletnie o nic. Dodatkowo, ja pewnie byłem kibicem pechowym, któremu nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie jest główna trybuna. Niestety, głównie od tej strony zapamiętam finał indywidualnych mistrzostw Polski. Następny poprosiłbym jednak nie w Rzeszowie, bo chciałbym obejrzeć mecz w emocjach, ale bez zbędnych nerwów, a tu stało się odwrotnie.

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać