Chciał uszczęśliwić znajomych retransmitując galę KSW, teraz grozi mu więzienie
Czasy, kiedy piractwo było relatywnie bezkarne, dawno się już zakończyły. Boleśnie się o tym przekonał pewien 30-latek, który retransmitował za darmo płatną transmisję gali KSW.
„Weź mi ściągnij ten film”. „Dawaj, szukamy gdzieś darmowych treści z HBO, serial trzeba obejrzeć”. Oczywiście nie wiem tego, ale jestem przekonany, że tego typu pomysły i rozmowy odbywają się w prawie każdym polskim gospodarstwie domowym. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do sięgania po darmowe, nielegalne alternatywy, że zapomnieliśmy, że świat się zmienia. A konkretniej, że Polska się zmienia, i tak jak reszta świata, bezwzględnie ściga za piractwo.
Konkretniej, za udostępnianie mediów bez licencji. Według naszego prawa, pobieranie filmów, programów telewizyjnych czy muzyki nie jest nielegalne, ale jeżeli je udostępniamy (mogą być to nawet fragmenty plików na sieci torrent), musimy się liczyć z potencjalnymi konsekwencjami.
Udostępniał transmisję KSW. Płatną i kodowaną
Przekonał się o tych konsekwencjach pewien 30-latek. Postanowił on zabawić się w Robin Hooda i retransmitować płatną transmisję gali KSW, oczywiście za darmo i bez stosownej licencji. Jego transmisja okazała się bardzo popularna, skorzystało z niej ponad 33 tysiące osób.
30-latek został zatrzymany przez policjantów z Opola i Kluczborka w powiecie nyskim. Zabezpieczyli jego telefon, który, jak ustalono, był głównym narzędziem do popełnionego przestępstwa. Wstępne straty, jakie wywołał ów 30-latek, szacowane są na… 1,3 miliona złotych.
30-latkowi zostały postawione zarzuty. Grożą mu nawet dwa lata więzienia.
Jaki z tego morał?
Kwestia praw autorskich w cyfrowym świecie, w którym replikowanie informacji jest tak banalnie proste i wymagające tak niewielkiego nakładu pracy czy energii, to temat do dyskusji, która będzie się jeszcze bardzo długo ciągnęła.
Po jednej stronie stoją całkiem rozsądnie myślący ludzie, którzy wzywają do rewizji koncepcji praw autorskich, z uwagi na rozwój technologii. Po drugiej stronie mamy podmioty stawiające równie sensowne argumenty, jak chociażby brak możliwości odróżnienia w razie zliberalizowania praw autorskich treści oryginalnych od podrobionych czy przerobionych.
Choć sam zarabiam na tworzeniu, to gdybym został kiedyś zaproszony na panel dyskusyjny na ten temat, to chyba wolałbym siedzieć po stronie zwolenników rewizji. Z bardzo wielu przyczyn. Najważniejszy wniosek z tej notki to jednak zupełnie coś innego.
Znaj prawo!
A mianowicie dopóki prawo się nie zmieni, wolno nam co najwyżej dyskutować. Dura lex, sed lex. Zawsze powinniśmy mieć świadomość ryzyka, jakie niesie za sobą nieautoryzowane udostępnianie treści chronionych.
Możemy walczyć o zmianę prawa, wzywać do dyskusji, ale dopóki ono się nie zmieni, to… no cóż. Nie powinniśmy być zdziwieni czy zbulwersowani zatrzymaniem nas przez odpowiednie organy, jeżeli dopuścimy się, bądź co bądź, przestępstwa. Pomyślcie o tym następnym razem, zanim pójdziecie w ślady oskarżonego.