Minęło 8 lat od smartfonowej rewolucji, a producenci samochodów dalej nie wiedzą o co chodzi
Od premiery pierwszej generacji iPhone’a, który - chcemy czy nie chcemy - zmienił to, jak wyglądają i działają współczesne telefony komórkowe, minęła już prawie dekada. Czas, przez który urządzenia te rozwinęły się niesamowicie szybko, dojrzały, a ostatecznie stały się czymś oczywistym w naszym życiu. W tym samym czasie producenci samochodów chyba nadal nie widzą, co się właściwie stało i o co tak naprawdę chodzi.
Od ładnych kilku lat mogłoby się wydawać, że wielkie firmy motoryzacyjne zaczynają powoli łapać o co biega. Każda kolejna generacja - najpierw najwyższego modelu danej marki, a potem niższych serii - jest „technologiczną rewolucją”, „komputerem na kołach”. Metry kwadratowe wyświetlaczy dotykowych, obsługa gestów, aplikacje, etc.
Niby wszystko się zgadza. Ekran dotykowy jest standardem w telefonach? Tak, więc w samochodach też. Co z tego, że teraz, żeby ustawić klimatyzację, trzeba się naklikać jak diabli.
Aplikacje? Tak, weźmy też je. Co z tego, że dopiero w wersji CarPlay/Android Auto ma to jakiś sens - próbujmy na własną rękę, nie mając zbytnio o tym pojęcia.
Gesty? Niby nie są takie powszechne, ale też się o tym mówiło, więc je dajmy. Co z tego, że przycisk na kierownicy jest łatwiejszy do wciśnięcia.
Ok, mamy komplet (raczej haseł niż pomysłów)? Tak, no to do produkcji.
A mimo wszystko dalej wygląda to tak, jakby pomysły tych nowości przygotowywał ktoś, kto generalnie tylko pobieżnie przygląda się rynkowi nowych technologii i z wielkim opóźnieniem wprowadza niektóre rozwiązania. Przeważnie za późno i przeważnie nie tylko te, które się przyjęły, ale też te, które klienci z wielu różnych powodów odrzucili.
Oczywiście do auta nie można wpakować - tak jak do telefonu - ryzykownie niestabilnej czy nieprzetestowanej wersji oprogramowania, nawet jeśli odpowiada tylko za regulację klimatyzacji. Ale klienci, dzięki smartfonom, komputerom i tabletom, przyzwyczaili się do pewno standardu, pewnej dynamiki zmian. Dynamiki, którą wydaje się rozumieć i wykorzystywać medialnie chyba tylko Tesla.
Choć trzeba pamiętać, że mówimy o branży, w której do samochodu za kilkaset tysięcy wkłada się ekrany VGA (czyli niższej niż w tablecie za 200 zł) i sprzedaje jako „system multimedialno-informacyjny” za kilkanaście tysięcy.
Zobaczmy chociażby na najnowszy przykład potworka, który jest w stanie zapewnić nam branża motoryzacyjna. Podczas gdy cały świat zachwycał się nowym BMW 7 (bo i prawdopodobnie jest się jak najbardziej czym zachwycać), w tym przede wszystkim nowinkami raczej z samą jazdą niezwiązanymi, trafiłem chyba na jeden jedyny głos sprzeciwu.
To twórca Złomnika zwrócił niezbyt dyskretnie uwagę na fakt, że kluczyk do nowej 7-ki, który można było w podobnej formie odnaleźć również w nieco mniej „powszechnie dostępnym” i8, jest - mówiąc delikatnie - całkowicie bez sensu. Jasne, daje kilka dodatkowych możliwości, ale jest wielki, ma ekran (?) i trzeba go ładować (?!), choć na szczęście odbywa się to także w trakcie jazdy i z rozładowanym kluczykiem też można odpalić samochód.
Ekran, ładowanie, dostęp do dodatkowych informacji i funkcji na tym wyświetlaczu. Co to jest? Tak, jak słusznie zauważa Złomnik, to po prostu kolejny smartfon. Smartfon, przypisany do jednego konkretnego urządzenia, bez smartfonowych funkcji i będący takim przerostem formy nad treścią, jakiego prawdopodobnie nigdy jeszcze nie było. Dla porównania, obecne generacje Mercedesa klasy S i Audi A8 jakoś radzą sobie z dużo bardziej klasycznym kluczykiem.
I tutaj jak na dłoni widać, że producenci samochodów nie za bardzo wiedzą o co chodzi ze smartfonami. Podczas gdy inteligentne telefony pozwoliły nam pozbyć się zdecydowanej większości gadżetów (odtwarzacz MP3, książka, gazeta, zegarek sportowy i milion innych rzeczy), BMW właśnie próbuje nam wcisnąć kopię smartfonu, tyle tylko, że prymitywną w porównaniu do niego aż do bólu.
Tym, co byłoby naprawdę sensowne, byłoby… pozbycie się kluczyka w ogóle. Nie po to opracowano już tyle różnych zabezpieczeń biometrycznych, nie po to smartfony wyposażone są w dziesiątki standardów łączności bezprzewodowej (w tym nawet takie, które działają po rozładowaniu akumulatora), żeby do auta za kilkaset tysięcy potrzebny był… dedykowany smartfon, żeby wsiąść i ruszyć.
Jakiej, spośród wszystkich naprawdę ciekawych funkcji pilota BMW 7 nie dałoby się uzyskać na ekranie smartfona, ba, nawet smartzegarka? Żadnej. Wszystko można byłoby zamknąć w zgrabnej aplikacji, szczególnie w wersji zegarkowej (tak, część producentów już to robi). A kiedy smartfon się rozładuje? NFC, smartzegarek, czytnik linii papilarnych, malutki, klasyczny kluczyk (niekoniecznie w formie faktycznego klucza).
Cokolwiek, byle nie kolejny smartfon.
O to właśnie chodzi. Smartfon zastąpił dziesiątki innych przedmiotów. Smartzegarek częściowo wyręcza z roboty właśnie smartfon, a potencjalnie jeszcze kolejne dziesiątki pilotów i przycisków, będąc po prostu "lepiej ulokowanym". One nie mnożą bytów - one redukują ich liczbę, ułatwiają życie.
Prawdopodobnie istnieje łatwe wytłumaczenie dla powstania tego smartfono-kluczyka. To kolejny produkt, który robi wrażenie na osobach, które go zobaczą. Nie muszą widzieć, że przyjechaliśmy 7-ką (albo, w tym przypadku, i8), ale po takiej medialnej promocji będą z pewnością świadomi tego, w momencie kiedy od niechcenia wyciągniemy kluczyk na stół. Będą już na pierwszy rzut oka wiedzieć, że przyjechaliśmy nie byle czym, ale samochodem za prawie pół miliona w podstawowej wersji.
Jakiś to pomysł jest i prawdopodobnie jest podstawowym elementem stojącym za zaprojektowaniem i stworzeniem tego dodatku, którego ludzie z „niższych sfer”, tacy jak np. ja, nie są w stanie dobrze pojąć. Ale zanim nazwiemy to faktyczną rewolucją czy czymś, co jest w stanie zmienić cokolwiek, lepiej zastanówmy się, czy ma to w ogóle jakikolwiek sens praktyczny.