REKLAMA

Prawda jest smutna - Polska nie kocha seriali

Nina Terentiew, osobowość telewizyjna, od 2007 roku Dyrektor Programowy Polsatu, w jednym z wywiadów powiedziała ostatnio, że Polacy są zmęczeni serialami. Że wolą programy o kuchni (od kuchni) i te o tańczeniu. Cóż, po tylu latach na wysokich stanowiskach w różnych stacjach telewizyjnych, powinna wiedzieć, co jest na i do rzeczy. Wszak inwestycja w kolejną edycję „Tańca z gwiazdami” tym razem na Polsacie właśnie, nie była wcale chybiona. Szkoda tylko, że Internet, statystyki i głosy ludzi mówią zupełnie inaczej.

Prawda jest smutna – Polska nie kocha seriali
REKLAMA

Bo my oglądamy seriale. Kochamy seriale. I chcemy o nich czytać. Nie bez powodu mówi się o nich ostatnio sporo (i o telewizji w ogóle). Nie bez powodu „seriale” to jedna z najpopularniejszych kategorii na sPlay.pl, z tych samych powodów Popcorner nie rozwiązał się całkowicie, a stał się Serialową, „Polityka” ruszyła z blogiem Seryjni, a na Spider’s Web pokusiliśmy się o taką tematykę przy okazji gorących finałów i premier. Również dlatego uznaliśmy za trafny wykres, który jakiś czas temu obiegł Internet, a który zobaczyć możecie poniżej. I tylko wszyscy razem i każdy z osobna wiedzieliśmy, jak bardzo chcemy Netflixa w Polsce. A potem obudziliśmy się. Gdzie? A no właśnie… w Polsce.

REKLAMA

Jak się okazuje nie dość, ze seriale oglądamy, to także – jak donosi wyborcza.biz - robimy to kompulsywnie. Koniec z niezaspokojonym obżarstwem, teraz napychamy się ulubionymi bohaterami w odcinkach. W grę wchodzi oglądanie na raz dwóch lub więcej epizodów. Odsetek kompulsywnych oglądaczy jest znacznie większy w przypadku osób, które dany serial oglądają w Sieci, a nie np. w telewizji w ramach powtórek. Nasza ciekawość jest nieopanowana i mamy słabą silną wolę. Nie możemy się doczekać następnych przygód ukochanych postaci. Sama zresztą łapię się na tym, że jeśli chcę wygryźć się w nową fabułę, czyli rozpocząć przygodę z nowym serialem, chętniej wybieram raczej te pozycje, które mają już kilka sezonów (chyba, że mówimy o jakichś świetnych nowościach i absolutnych must-see). Dlaczego? Z prostego powodu – mogę w pewnym sensie prawie bez ograniczeń naciskać przycisk „play” i chłonąć tyle, ile akurat mam ochotę. Jeden odcinek raz na tydzień? To nie dla mnie!

Potem, kiedy oni odchodzą, przychodzi okres żałoby. W zaprzeczeniu oglądamy ponownie kilka odcinków, a kiedy następuje pogodzenie ze status quo, szukamy zamiennika. A on niestety wcale łatwy do odnalezienie nie jest, co pokazują choćby ramówki kanałów ABC, CW, FOX czy CBS na sezon 2014/2015 (a konkretnie świeżynki w tych zestawieniach). „Jane the Virgin”? To będzie bolało. Bardzo. I to nie tylko główną bohaterkę.

Coraz częściej staranniej dobieram tytuły, na które chcę poświęcić czas i stwierdzam, że – o zgrozo – jest ich coraz mniej. Albo z powodów nakreślonych powyżej, czyli nieciekawych produkcji, które nie trafiają w mój gust, albo z braku wolnych chwil na obejrzenie czegoś od początku do końca. Tylko nieliczne seriale goszczą w mojej ramówce. Zwłaszcza, że jak się okazuje ten serialoholizm sporo nas kosztuje. Na stronie tiii.me możemy przekonać się, ile czasu „straciliśmy” na oglądanie naszych ulubionych seriali. Wystarczy, że wpiszemy tytuł, zaznaczymy ile sezonów obejrzeliśmy, a strona sama policzy, ile łącznie trwał nasz czas oglądania wszystkich odcinków. Ja na gorąco wpisałam 25 pierwszych seriali, które przyszły mi do głowy. Efekt – zmarnowane ponad 2 miesiące życia (gdybym oglądała je ciągiem, pewnie już dziś nie mogłabym się ruszać).

Ale czy rzeczywiście zmarnowane? Dlaczego my w ogóle oglądamy seriale?

Bo już niejednokrotnie udowodniły, że potrafią być na wysokim poziomie niczym dobre hollywoodzkie produkcje. Seriale takie jak „House of Cards”, „Gra o Tron” czy „True Detective” to tytuły robione z rozmachem, które porażają profesjonalnym podejściem do tematu. Zachwyca nie tylko fabuła, ale przede wszystkim wykonanie, zwłaszcza w tym ostatnim. Bo rozwijają i uzupełniają wątki, które znamy z filmów. „Bates Motel”, „Fargo”, „Dziecko Rosemary”, „From Dusk Till Dawn” to seriale nawiązujące do znanych pełnometrażowych produkcji, które wzbogacają znane już treści, wprowadzają je na inne tory, czy tak jak „Bates Motel” są prequelem wydarzeń, których przebieg już poznaliśmy. Bo dają nam rozrywkę, bawią, bo pozwalają się zanurzyć i przeżyć coś fantastycznego. Bo dają emocje i zaskakują, a z drugiej strony są gwarantem stabilnej powtarzalności. Bo są.

Są? Ale gdzie?

Problem z nowoczesnymi serialami na polskim gruncie jest ogromny. I nie chodzi mi tu bynajmniej o to, że my dobrych nowoczesnych seriali po prostu nie kręcimy. Nie. Rzecz w tym, że nie ma tych zagranicznych produkcji, gdzie oglądać. Owszem Kinoplex.pl czy NC+ wychodzą naprzeciw tym trudnościom, ale to ciągle za mało. Telewizja ośmiesza się transmisjami seriali kilka lat po ich oficjalnej premierze. Gdybyśmy chcieli bazować tylko na niej, prawdopodobnie zostalibyśmy wykluczeni z towarzyskiego grona, a memy byłyby dla nas czymś, co potęgowałoby naszą niewiedzę i opóźnienie.

Do polskich, oficjalnych kanałów wszystko dociera z opóźnieniem. Jednym z największych sukcesów było chyba emitowanie „Detektywa” na HBO Polska dzień po premierze w Stanach Zjednoczonych. Radę daje jeszcze HBO GO z „Grą o Tron”. Hurray! Ale co z stacjami ogólnodostępnymi? Jak widziałam, że „Spartakus” leciał na TV Puls w zeszłym roku to nie myślałam sobie: „Świetnie!”, ale zastanawiam się dlaczego o takiej porze i jak to możliwe, że moi znajomi wspominali mi o nim jakieś 3 lata temu.

Legalna dostępność seriali (a raczej jej brak) rodzi problemy nie tylko natury rozrywkowej ale – przede wszystkim – branżowej. Bo jak tu tworzyć medium, które opisywać ma wszystkie nowości, komentować finały seriali, sezonów, ciekawe wydarzenia w poszczególnych odcinkach, kiedy teoretycznie nie można ich nigdzie zobaczyć na bieżąco? Co z tego, że rok, czy nawet tydzień później obejrzę jakiś odcinek w polskich mediach, kiedy świat popędzi już dalej i będzie o jeden epizod do przodu? Szara strefa serialowych maniaków się rozwija i nie sposób jej zatrzymać.

Po wpisaniu dowolnego tytułu serialu z numerem sezonu i odcinka bądź dopiskiem „obejrzyj” lub „online” wyskakują nam wyniki, które bynajmniej nie powinny interesować kogoś, kto na poważnie chce zabierać się za komentowanie branży serialowej. Szkoda tylko, że innej, oficjalnej alternatywy nie ma. Pozostaje nam więc z pełnym profesjonalizmem polecać oglądanie TVN-owskiej papki albo polsatowskiej „Pierwszej miłości”, a o tym, czy Frank Underwood został prezydentem udawać, że się wie, bo wszyscy wiedzą. Bo przecież nie wypada inaczej, prawda?

REKLAMA

Autorka jest redaktor prowadzącą sPlay.pl – bloga poświęconego cyfrowej rozrywce.

Zdjęcie główne pochodzi z Shutterstock

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA