10.05.2019

Volkswagen T-Cross to odpowiednik muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej. Oto pierwsza jazda

Volkswagen T-Roc doskonale się sprzedaje, ale całkiem możliwe, że jego złote czasy właśnie się kończą. Nowy T-Cross jest od niego tańszy i… ma więcej miejsca w środku. Sprawdziłem, jak się nim jeździ.

„Stwórz niedużego, miejskiego crossovera – i tyle.” Jeżeli na świecie istnieje książka pod tytułem „Jak zbudować samochód, który stanie się przebojem”, jestem pewien, że składa się tylko z tego jednego zdania. Wprowadzenie miejskiego wozu „na szczudłach” to ostatnio niemal murowana recepta na sukces. Citroen C3 Aircross, Renault Captur, Seat Arona – te modele notują doskonałe wyniki sprzedaży, a do ich producentów pieniądze płyną szerokim strumieniem. Masę klientów przekonuje do siebie także Volkswagen T-Roc. A skoro tak, to w Wolfsburgu musieli stwierdzić, że już zeit najwyższy, by stworzyć jego mniejszego brata.

Tak powstał T-Cross.

Mierzy 4,108 m. Jest o 12 cm krótszy od T-Roca i o 5,4 cm dłuższy od Polo. Jego prześwit to 17,5 cm.

W kwestiach formalnych: pod maską może tu pracować trzycylindrowy silnik 1.0 TSI o mocy 95 lub 115 KM. Jeszcze w tym roku do gamy dołączy 150-konne, czterocylindrowe 1.5. Diesla 1.6 TDI w Polsce nie będzie – uznano, że nie byłoby na niego klientów. Jeśli jakimś cudem ktoś uprze się, że chce mieć T-Crossa z „ropniakiem”, musi sprowadzić go sobie z zagranicy.

Nie będzie też napędu na cztery koła. Wątpię, by chętni na tego typu samochód zareagowali na tę informację oburzeniem. W tej klasie to nic nadzwyczajnego. Można za to zamówić 7-biegowy „automat” DSG, ale tylko do wersji 115-konnej. Słabsza ma 5-biegową skrzynię ręczną. Mocniejsza w wersji z „manualem” ma już 6 biegów.

Kolorowo i w wielu różnych wersjach – oto T-Cross z zewnątrz.

Zwłaszcza w Polsce, crossovery segmentu B są często wybierane przez osoby starsze, którym wygodnie wsiada się do wyższego samochodu. Grupą docelową wybraną przez producenta są jednak słynni „młodzi i dynamiczni”.

Dlatego T-Cross może być dostępny w jednym z odważnych kolorów, takich jak turkusowy czy pomarańczowy. Można nawet pójść dalej i zamówić sobie np. pomarańczowego T-Crossa z pomarańczowymi felgami. Ja podziękuję.

Jeśli chodzi za to o samą stylistykę nadwozia, trudno się do niej przyczepić. Nie ma tu może żadnych charakterystycznych elementów, takich jak np. airbumpsy z Citroenów, ale całość jest zgrabna. I bardzo „volkswagenowska”, czyli kanciasta i prosta.

Kolorowo może być też na kokpicie (choć nie w tym egzemplarzu).

Rysunek deski rozdzielczej T-Crossa bardzo przypomina kokpit Polo. „Młodzi i dynamiczni” mogą jednak zaszaleć także przy konfiguracji wnętrza, wybierając np. kolorowe, wzorzyste listwy (jak widać, w testowanym aucie nikt nie szalał).

Niezależnie od konfiguracji, kokpit jest taki, jak nadwozie. Czyli prosty, całkiem ładny i kanciasty. Jest też ergonomiczny. Jeśli chodzi o jakość wykonania: twardy plastik na górze deski i nad „zegarami” można wybaczyć, bo nikt oprócz kilku testerów raczej nie dotyka tych obszarów. Ale na kawałek miękkiego obicia na boczkach drzwiowych naprawdę księgowi mogliby wysupłać te 20 eurocentów.

Volkswagen T-Cross – wrażenia z jazdy

„Easy listening” to muzyka, która – jak sama nazwa wskazuje – ma być łatwa w odbiorze. Nie może zaskakiwać nagłymi zmianami tempa ani hałasami. Musi idealnie pasować do grania w tle i nie irytować. Powinna też podobać się właściwie każdemu.

Jednym z motoryzacyjnych odpowiedników takiego gatunku może być właśnie T-Cross. Jazda nim niespecjalnie angażuje – ale to nie jest zarzut. W tym samochodzie wszystko działa po prostu łatwo. Nie trzeba się nad niczym zastanawiać. To takie „Easy driving”…

Wszystko jest bardzo poprawne.

Kierownica nowego typu przyjemnie leży w dłoniach. Fotel jest wygodny, a do samochodu dobrze się wsiada. Ze środka wszystko świetnie widać. Na zakrętach samochód zachowuje się stabilnie i bardzo neutralnie. Nie przechyla się.

Podczas jazd testowych jeździłem egzemplarzem z silnikiem 1.0 TSI w mocniejszej, 115-konnej wersji i ze skrzynią DSG. Moc jest zupełnie wystarczająca do miasta, a i na trasie nie powinno niczego brakować – o ile ktoś nie ma mocno nieprzepisowych zapędów. Na papierze przyspieszenie od 0 do 100 km/h zajmuje tu 10,2 s. Nawet przy mocnym wciskaniu gazu silnik nie jest bardzo głośny. Choć jeśli ktoś ma alergię na odgłos trzech cylindrów, niech zbiera na wersję 1.5 TSI. W opisywanej wersji słychać, że ma tylko trzy „gary”. Jeżeli chodzi natomiast o wyciszenie od szumów, pudełkowaty kształt nadwozia zaczyna doskwierać dopiero przy typowo autostradowych prędkościach.

Skrzynia działa sprawnie, ale czasami lubi wrzucić zbyt szybko zbyt wysoki bieg. To typowe dla połączenia „1.0 TSI i DSG”. Trzeba do tego przywyknąć i odpowiednio operować pedałem gazu.

W miejskim terenie: wygodnie.

Wjechałem tym T-Crossem na polną drogę. Większość właścicieli takich aut nie zrobi pewnie nawet tego.

T-Cross nie jest terenówką, a największy „teren”, z jakim przyjdzie mu się zmierzyć, to miejskie dziurawe drogi. Jak sobie na nich radzi? Mimo dość krótkiego rozstawu osi (2551 mm, o 9 mm mniej niż w Polo), jest dość komfortowy i nie ma tendencji do nerwowych podskoków.

Najlepsze zostawiłem na koniec.

Podczas jazdy T-Cross jest całkiem normalnym samochodem. Wygląda modnie, ale (w większości konfiguracji) zwyczajnie. To, czym się wyróżnia, to przestronność we wnętrzu.

Mam wrażenie, że inżynierowie z Volkswagena wybrali się na wycieczkę do Tokio. Musieli przy filiżance sake sporo rozmawiać z Japończykami, którzy projektują kei-cary. T-Cross jest oczywiście na ich tle olbrzymem, ale tak jak tamte wozy, ma zaskakująco przestronne wnętrze jak na swoje zewnętrzne gabaryty.

Mam 1,85 m wzrostu i mogłem bez żadnego problemu usiąść „sam za sobą”. Myślę, że przy kierowcy wyższym o kilka centymetrów też nie byłoby kłopotu. Miałem masę miejsca zarówno na nogi, jak i na kolana czy stopy. Na głowę oczywiście też. Byłem zachwycony. Co najlepsze – z tyłu dłuższego T-Roca jest ciaśniej.

Mały zgrzyt: zamiast nawiewów, z tyłu jest… dziura. Wygląda to brzydko.

Bagażnik ma od 385 do 455 litrów.

Różnica bierze się z położenia tylnej kanapy. Jest ona bowiem przesuwana w zakresie 14 centymetrów. Swoje „pomiary” przestrzeni z tyłu robiłem, gdy była odsunięta maksymalnie do tyłu. Ale nawet w takiej sytuacji kufer ma przyzwoitą pojemność.

Volkswagen T-Cross: ceny i wyposażenie.

W egzemplarzu, który testowałem leżała kartka z jego specyfikacją. Najpierw zerknąłem na listę wyposażenia. Była prawie pełna – obejmowała m.in. pakiet stylistyczny R-Line, system audio „Beats” czy nawigację. Do tego automatyczna skrzynia biegów i spore alufelgi. Spodziewałem się, że nie będzie tanio. Obstawiałem, że cena będzie wynosić 90, może nawet 95 tysięcy złotych.

Oczywiście się pomyliłem – i to grubo. „Mój” T-Cross został wyceniony na 120 tysięcy złotych! Taka kwota to istne szaleństwo. Za tyle można mieć chociażby Passata.

Ale tak wyposażone wersje raczej nie będą tymi kupowanymi najczęściej. Bazowy T-Cross kosztuje 69 790 zł. Ja obstawiam (choć mogę się znowu mylić…), że najlepiej sprzeda się środkowa odmiana o nazwie Life, z kilkoma dodatkami i ze 115-konnym silnikiem i manualną skrzynią. Za taki wóz trzeba zapłacić 85-90 tysięcy.

To też niemało. Ale…

Oczywiście, za taką kwotę można skonfigurować sobie np. przyzwoitego Golfa. Tyle że: po pierwsze, większość klientów i tak patrzy wyłącznie na wysokość raty miesięcznej, a nie na cenę cennikową, więc łatwiej im przełknąć różne dopłaty. Po drugie, za modne nadwozie zawsze trzeba zapłacić drożej.

O popularność T-Crossa się nie martwię. W końcu pamiętacie z początku tekstu mój przepis na sukces rynkowy. Ten Volkswagen jest crossoverem, a do tego jest po prostu niezły. Przestronny, wygodny i przyjazny. Myślę, że jeszcze w tym roku zobaczymy go na liście najlepiej sprzedających się modeli w Polsce i w Europie.