Subiektywnie: najlepsze albumy 2015 roku według Jaskólskiego
Od redakcji: To już powoli staje się tradycją - rok temu Michał Jaskólski zaprezentował genialny tuzin albumów roku 2014, w tym roku powtórka z podkategorią dedykowaną polskim albumom. Zapraszamy!
Polskie top 5
1. Trupa Trupa – Headache
Opus magnum trójmiejskiej grupy, której kibicuję od czasów debiutanckiego albumu. Wystarczy przebrnąć przez pierwszy utwór – „Snow”, aby przenieść się do pulsującego, hipnotyzującego, mrocznego świata wykreowanego przez Grzegorza Kwiatkowskiego i jego kolegów z zespołu. To tak zwany grower, czyli album, który po każdym przesłuchaniu podoba się coraz bardziej. Najlepszy utwór to tytułowy „Headache”, ale cała płyta robi ogromne wrażenie. Również na żywo.
2. Alameda 5 – Duch tornada
Wciągająca, nie dająca wytchnienia podróż do przyszłości. Można tu znaleźć absolutnie wszystko – od pulsującej elektroniki przez hipnotyczne gitary po soniczne przestrzenie, dźwięki natury i nawiązania do muzyki etno. Fenomenalna muzyka, która pozwala na całkowite odcięcie się od rzeczywistości. To album, którego nie sposób nie posłuchać w całości - nawet jeśli jego fragmenty mogą niektórych odstraszyć swoją intensywnością
3. Stara Rzeka – Zamknęły się oczy ziemi
30% tego materiału to kompozycje, 25% to grzebanie przy pokrętłach, 25% to czysty przypadek, 15% to szukanie odpowiednich częstotliwości, które dopełnią obrazu, a 5% to chodzenie do sklepu po piwo i myślenie – tak podsumował ten album Kuba Ziołek, jeden z najzdolniejszych, a zarazem najbardziej skromnych polskich muzyków, który stoi za tym projektem. Efekt jest fenomenalny i zupełnie nie dziwi mnie to, że album zdobył ogromne uznanie praktycznie na całym świecie.
4. Live at SpaceFest! - Pure Phase Ensemble 4
To nie są żarty, nasza pamięć lepsza nie będzie, róbcie notatki! – melodeklamuje na Karol Schwarz, pomysłodawca festiwalu SpaceFest i konceptu Pure Phase Ensemble. Koncept ów polega na tym, że paru muzyków z różnych zespołów pod opieką zagranicznej gwiazdy zamyka się na parę dni w studiu aby wymyślić kilka zupełnie nowych utworów, a potem grają je drugiego dnia festiwalu. Podczas jego czwartej edycji zagraniczną gwiazdą był sam Mark Gardener z zespołu Ride, a album live jest pewnego rodzaju notatką z całego wydarzenia. Notatką atrakcyjną nie tylko dla tych, którzy widzieli pamiętny koncert, ale też dla wszystkich, którym nie jest obca fascynacja shoegazem i space rockiem.
5. Nagrobki – Stan prac
Świeży, garażowy punk połączony z jedynym w swoim rodzaju czarnym humorem. Tu nic nie dzieje się na serio. Przed koncertem Nagrobków na OFF Festivalu były rozdawane śpiewniki – teraz na koncertach nie są już potrzebne, bo spora część publiczności większość tekstów zna na pamięć. Jak to mówią, nóżka sama chodzi. W tym wypadku jest to nóżka kościotrupa.
Zagraniczne top 10
1. Tame Impala – Currents
Muzyka, która trafia zarówno do miłośników psychodelicznego rocka znających Tame Impala nie od dziś, jak i bywalców klubowych parkietów, którzy rok temu bawili się przy Daft Punk. „Currents” zaczyna się od fenomenalnego „Let It Happen” – moim zdaniem najlepszego kawałka tego roku, a potem trzyma poziom aż do końca. Ten album to tak zwany instant classic, który nie nudzi się nawet po wielu miesiącach i wielu odsłuchaniach.
2. Wolf Alice - My Love Is Cool
Nikt nie spodziewał się powrotu stadionowego indie rocka. Czy można grać oryginalnie i świeżo, jednocześnie bogato czerpiąc z muzyki ostatnich 30 lat? Wolf Alice pokazuje, że owszem, zaś charyzmatyczna Ellie Roswell - wokalistka i gitarzystka – zachwyca szczerością i energią. Już niedługo Wolf Alice zagra w Warszawie. Obecność obowiązkowa.
3. Sleater-Kinney - No Cities To Love
Wróciły. Po 10 latach. Nadal są w formie – chyba lepszej, niż kiedykolwiek dotąd. Na scenie nadal zachowują się jakby miały dwadzieścia kilka lat. Na płycie zaś pokazują, że feministyczny punk-rock nie umarł – i że wciąż potrafią pisać piosenki tak chwytliwe, że nie można się od nich uwolnić.
4. Sufjan Stevens - Carrie & Lowell
Prawdopodobnie najbardziej wzruszający album w tym roku. Niezwykle osobisty i bezpośredni. Niemal w całości akustyczny, w zasadzie bez niepotrzebnych ozdobników. O czym opowiada? Przede wszystkim o skomplikowanych relacjach Sufjana z matką i ojczymem. Jak bardzo skomplikowanych? Aby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać chociażby ten wywiad.
5. Courtney Barnett - Sometimes I Sit and Think, and Sometimes I Just Sit
Zdecydowanie najlepsza tekściarka wśród tegorocznych albumowych debiutantek – i jedyna, przy kawałkach której zdarzało mi się parskać śmiechem, wyłapując co zabawniejsze fragmenty. Naturalna, wyluzowana, pełna dystansu do siebie i świata – taka jest Courtney, taka jest też jej muzyka. Lubię to.
6. Deerhunter - Fading Frontier
Najlepszy dowód na to, że niezależne zespoły, jeśli tylko chcą, potrafią grać muzykę przyjemną, dostępną, wręcz popową. Deerhunter, znany dotąd głównie z płyt wybitnie dla introwertyków, nagrał album pełen hitów takich jak „Snakeskin”, „Breaker” czy „Living My Life”, które na dobrą sprawę mogłyby trafić na rotację do popularnych stacji radiowych. Warto.
7. Tess Parks & Anton Newcombe - I Declare Nothing
Owoc kooperacji młodej wokalistki, o której będzie jeszcze głośno (Tess Parks) z weteranem psychodelicznego rocka (Anton Newcombe/The Brian Jonestown Massacre). Przepalony/przepity głos Tess, która przywodzi na myśl legendarną Nico, znaną ze współpracy z The Velvet Underground w połączeniu z gitarowymi dźwiękami w typowym dla Newcombe’a klimacie daje niezwykle przyjemny efekt. To legalny odlot nie wymagający spożywania żadnych niedozwolonych substancji.
8. Nite Fields – Depersonalisation
Mroczne połączenie elektroniki, post-punku i shoegaze. Kolejna w tym rankingu płyta, której najlepiej słuchać późną nocą, ale w przeciwieństwie do pozostałych zabiera słuchaczy do krainy nie do końca zdefiniowanych sennych marzeń. Jeśli tak ma wyglądać postmodernizm w muzyce alternatywnej, to jestem w stanie to kupić.
9. Spectres – Dying
Noisowo-shoegazowe szaleństwo najlepszego sortu. Zespół, który nie bierze jeńców. Trudno nie dać porwać się tej brutalnej energii. Energii, która w tak dużej dawce wraz z wszechobecnym hałasem potrafi doprowadzić słuchaczy do stanu absolutnego katharsis.
10. Kurt Vile - b'lieve i'm going down...
Jeśli kiedyś będziecie chcieli zrealizować swoje marzenie o przejechaniu latem przez całe Stany Fordem Mustangiem, muzyka Kurta Vile będzie do tego idealnym podkładem. Szczera, naturalna i cholernie melodyjna, mocno w klimacie lat siedemdziesiątych. Wygląda na to, że Bob Dylan i Neil Young mają godnego następcę.
Michał Jaskólski: Dzieli czas między robienie internetów i słuchanie muzyki, często na żywo. Robienie internetów zaczął jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych – jako webdeveloper i webdesigner na freelansie czekający na przelew. Na co dzień zajmuje się rozwojem produktów w Morizon S.A. – jednym z trzech największych polskich serwisów nieruchomościowych, który miał przyjemność współzakładać. Jest też zaangażowany w Everytap – szybko rozwijający się startup, w który niedawno zainwestował również TVN. Po godzinach zalicza koncerty i festiwale w różnych miejscach świata.