Ogrodnik January: Tak powinny wyglądać wybory w erze Internetu i Post-PC
W przededniu kolejnych wyborów naszła mnie wielce odkrywcza myśl, że cała ta impreza jest kompletnie przestarzała, skomplikowana logistycznie i organizacyjnie, a w dodatku absurdalnie kosztowna. Nie tak to powinno wyglądać w erze Internetu...
W Internecie tkwi ogromny, wciąż niewykorzystany potencjał medialny. Oczywiście są takie przestarzałe środki przekazu jak telewizja i radio, ale kogo stać na abonament, gdy trzeba płacić raty za MacBooka? A poza tym, jak wiemy, telewizja kłamie, natomiast do Internetu mamy nieograniczony limit zaufania, co objawia się stosowaniem okładów z boczniaka na ból głowy albo próbami naładowania iPhone'a w kuchence mikrofalowej.
YouTube sprawdzi się doskonale jako oficjalne medium kampanii wyborczej.
Koniec z drakońskimi cenami za czas antenowy, dyktowanymi przez telewizyjnych monopolistów. Każdy - nawet najbiedniejsza partia, nie mówiąc o kandydatach niezależnych - będzie mógł sobie pozwolić na wielogodzinne spoty wyborcze w prime-time. Całkiem za darmo. A jeśli nawet nie poszczęści się kampania we własnej gminie, dzięki globalnemu zasięgowi YouTube zawsze jest szansa na podbicie serc wyborców w innych krajach i objęcie stanowiska wójta na zaszczytnej placówce gdzieś w Turkmenistanie.
Koniec z bajońskimi sumami za przygotowanie spotów wyborczych. Korzystając ze zwykłego smartfona z kamerką 3MP i potęgi darmowych programów graficznych można będzie niskim kosztem zrobić sobie po godzinach profesjonalny klip wyborczy na tle piramid, gwarantując wszystkim emerytom darmowe wczasy w Tunezji. Można obiecać budowę metra w Ustrzykach Górnych stojąc u stóp wygenerowanego w Blenderze masywu Mont Blanc.
Można też pójść w twardą merytorykę i zmiażdżyć rywali kombosem w rodzaju "osobiście gwarantuję dziesięciokrotny wzrost przyrostu naturalnego, pracę dla wszystkich i wysokie zasiłki dla bezrobotnych". Internet wszystko zniesie...
Prawdę mówiąc, nie trzeba nawet być merytorycznie przygotowanym. Po co przesadzać?
Aby zaprezentować się z najlepszej strony, wystarczy być fajnym, mówić do rymu, mieć duże cycki, przebrać psa za pająka lub pająka za biedronkę, albo przynajmniej śmiesznie spadać z drabiny. Do wyboru, do koloru - a zwolennicy będziecie liczyć w milionach. Co więcej, umiejętny product placement pozwoli dofinansować kampanię wyborczą. Gdyby nasze partie polityczne miały przytomnych PR-owców, zarobiłyby mnóstwo dodatkowej kasy na zwycięskiego szampana Sowietskoje Igristoje. Nie chciałbym niczego sugerować, ale aż się prosi o dyskretne reklamy tanich linii lotniczych w spotach PiS...
Dzięki szybkości publikacji w Internecie można będzie błyskawicznie zareagować na knowania politycznych rywali albo zdementować podłe oszczerstwa pod naszym zarzutem.
Powiedzmy, że konkurencja złośliwie publikuje kompromitujące nagranie ze szpiegowskiego drona, na którym widać prominentnego polityka jakiejś partii, gdy o 3 w nocy usiłuje wysikać się na klomb pod ratuszem. Już chwilę potem rzecznik prasowy owego polityka może wydać epickie oświadczenie na tle pomnika Chopina i powiewających flag, że cała sytuacja została zmanipulowana, a to, co widać na filmie, to społeczna akcja szefa partii, który po wprowadzeniu do organizmu dużej ilości pestycydów w roztworze alkoholowym przeprowadzał bezpardonową walkę z mszycami, kosztem swojego zdrowia i życia, ryzykując przy tym przeziębienie przydatków. Oczywiście wszystko dla dobra kraju i obywateli.
Każda kampania wyborcza nieuchronnie prowadzi do wyborów. Tutaj też można poczynić gigantyczne oszczędności.
Wystarczy tylko pomyśleć. Zamiast obciążać budżet państwa kosztami druku milionów kart do głosowania, utrzymania komisji wyborczych i zapewnienia im długopisów, pieczątek, świec, sznurka oraz napojów regeneracyjnych, można sprytnie przerzucić cały ciężar wyborów na kapitalistów z Facebooka, którzy nieświadomie zapewnią odpowiednią infrastrukturę i kompleksową obsługę głosowania za pomocą lajków na fanpejdżach poszczególnych kandydatów. Wystarczy jedna osoba, żeby to wszystko potem spisać i zaprotokołować.
Przy okazji znikną ciągłe problemy z liczeniem głosów i oczekiwanie na podanie oficjalnych wyników wyborów. Ucichną nieustannie wysuwane przez przegranych oskarżenia o fałszerstwie krzyżyka za pomocą odcisku kciuka czy o podmianie kart do głosowania. Na Fejsie nie ma miejsca na takie oszukaństwa. Sami powiedzcie - czy ktoś kiedykolwiek odważy się zakwestionować ilość lajków pod tym artykułem?
Przy wyborach na Facebooku możemy liczyć na ponadprzeciętną frekwencję.
Nie trzeba będzie wychodzić z domu w pochmurny listopadowy dzień, więc stawią się wszyscy - trolle, fanboje, hejterzy, pieniacze, grammar-nazi, mentorzy, ewangeliści, mędrcy, kompulsywni klikacze - a każdy z chęcią odda głos, wzbogacony stosownym komentarzem, co dotąd było utrapieniem dla osób obdarzonych talentem literackim i spontanicznością wypowiedzi - wszak każda uwaga na karcie do głosowania powodowała unieważnienie głosu! A tutaj wręcz przeciwnie - lajki do co celniejszych komentarzy można doliczyć do puli kandydata.
Oczywiście istnieją obawy o manipulację frekwencją, ale w dobie Internetu popularna niegdyś akcja "schowaj babci dowód" całkowicie straci sens. Po co ryzykować międzypokoleniowy konflikt, karalne zarzuty przywłaszczenia cudzych dokumentów i - co najgorsze - dotkliwy brak szarlotki po niedzielnym obiedzie? Przecież wystarczy przeprowadzić dyskretną akcję "Nie mów babci o Fejsbuku"...
Ogrodnik January - Z zawodu grafik, projektant i ogólnie tzw. artysta – absolwent krakowskiej ASP. Dyrektor kreatywny własnej pracowni graficznej Młyn Artystyczny. Z zamiłowania gadżeciarz, z powołania bloger. W sieci obecny od zeszłego wieku. Prześmiewca, samozwańczy tester technologii, poszukiwacz dziury w całym. Od 2010 roku autor bloga Applefobia, gdzie ośmiesza absurdy, demaskuje mitologię, kpi z fanbojstwa i zdrapuje pozłotkę z aluminium. W wolnym czasie czyta książki, gra na gitarze, jeździ na rolkach i fotografuje. Oczywiście nie wszystko na raz…
*Zdjęcia pochodzą z serwisu Shutterstock.