Ogrodnik January: Fanboje i hejterzy, czyli o bilecie do lepszego świata i prymitywnych pokurczach, które go niszczą
Od wielu lat jesteśmy świadkami pewnego fenomenu socjologicznego. Polega on na tym, że wystarczy wyrazić się choć trochę kąśliwie o Apple albo skrytykować cokolwiek, co stworzyli geniusze z Cupertino , aby natychmiast pojawiły się rzesze samozwańczych rzeczników prasowych i wolontariuszy, gotowych własną cherlawą piersią bronić czci i honoru tej firmy, oraz jej prymatu we wszystkich możliwych dziedzinach.
Oczywiście zjawisko to dotyczy bardzo wielu marek i produktów, ale nie trzeba Stevie Wondera, aby dostrzec, że to właśnie Apple budzi od lat skrajne emocje, mało kogo pozostawiając obojętnym wobec swoich przełomowych produktów, na które jedni reagują pełnym zachwytu postękiwaniem, a drudzy tarzaniem się po suchych liściach ze śmiechu. I w tym miejscu przychodzi czas na zdefiniowanie pojęć fanbojstwa i hejterstwa.
W ogólnym zarysie fanboj to ktoś, który stracił kontakt z rzeczywistością.
Zaczyna się niewinnie, od jednego głupstwa, a potem już leci, jak Grycanka na cienkim bungee - pierwsza Alfa i nerwowe poszukiwanie warsztatów samochodowych w okolicy, pierwszy MacBook Air i nieposkromiona potrzeba wysiadywania w Starbucksie, pierwszy gramofon z granitowym chassis i impulsywne śledzenie internetowych witryn o audiovoodo...
Z czasem jest coraz gorzej. Fanboj za nic nie dostrzega wad ekosystemu, który urasta do rangi ideologii dżucze, a jego dystans do siebie i do rzeczywistości mierzony jest grubością najnowszego iPhona. I co najgorsze - jest zewsząd osaczony przez hejterów. Bo każdy, kto ośmieli się psuć dobry humor fanboja, wytykając - choćby i słusznie - niedostatki jego ukochanych zabawek, z automatu staje się zawistnym, krwiożerczym hejterem.
Linia podziału jest wyraźna. Hejter to każdy, kto nie daje fanbojowi spokojnie żyć i przypomina mu, że przepłacił za zwykły salceson - ten sam co w sklepie na rogu, tyle że w lepszym opakowaniu i z lepiej opłaconym marketingiem. Różnica jest tylko taka, że sklepie na rogu sprzedają salceson jako salceson, a w ekskluzywnym Salceson Store dostaje się go jako Unicorn Offal Special Jelly Mix w zaawansowanej kiszce z nanocząsteczkową powłoką. Oczywiście trzy razy drożej...
Hejter to podstępny dewiant, który napada znienacka, zdziera szaty z cesarza i naśmiewa się, że pod szykownym płaszczykiem kryją się plebejskie barchanowe ineksprymable tudzież inne chińskie majciochy. Hejter złośliwie wszczyna dyskusję o wartości użytkowej, parametrach, funkcjach czy wydajności cudownych gadżetów, aby potem brutalnie wyszydzić ich niedostatki. Nie ma pojęcia, że dyskusja o przyziemnych technikaliach sprzętu tej klasy jest równie niestosowna i niewskazana, jak rozważania o wzroście Kim Dzong Una.
A przecież hejterstwo nie wzięło się znikąd.
Nie istniałoby bez fanbojstwa. Oba te zjawiska są z sobą ściśle powiązane, jak sraczka i stoperan. Jak yin i yang. Jak newtonowska akcja i reakcja. Wszak gdyby fanboje nie zadzierali nosa z powodu przepłaconego telefonu czy nie piali z zachwytu nad niedorobionym systemem operacyjnym, nikt nie pofatygowałby się choćby puszczeniem wiatrów w ich kierunku. Ponieważ jednak natura nie znosi próżni i fanbojskiego pustogłowia, stara się wypełnić tę pustkę równoważnym hejterskim kontentem. Takie są podstawowe prawa przyrody. I jak to w przyrodzie bywa, mamy do czynienia z kilkoma odmianami fanbojstwa i hejterstwa.
Fanboj nieuświadomiony (applefanus vulgaris ignarus) to taki, który dał się całkowicie omamić marketingowym bzdurom. Postrzega jabłkowy ekosystem jako niedościgłą idyllę, gdzie po na miękkiej trawie pod wieczną tęczą parzą się wsobnie białe jednorożce z falującymi grzywami, trykając się radośnie przy dźwiękach dzwonka marimba. Za nic nie jest w stanie dostrzec, że koniki z doklejonymi tekturowymi rogami mają osrane kopytka i pasożyty w grzywach. Gdy hejter włazi mu z butami w ten bajkowy świat, depcząc trawę i pachnące bobki jednorożców, wpada w histerię i zamyka się w sobie. A konkretnie w swoim pokoju w mieszkaniu rodziców.
Fanboj uświadomiony (applefanus conscia rex) wie, że coś jest nie tak, ale za żadne skarby nie przyzna się do tej wiedzy, bo zainwestował w przełomowe produkty już tyle kasy, nerwów i poświęcenia (z odmrożeniem tyłka na zimnym betonie pod drezdeńskim Apple Store włącznie), że teraz przyznanie się do własnego błędu byłoby zbyt bolesnym ciosem w nadwątlone ego. Walczy więc nadal, głosząc wyższość ukochanej firmy i traktując przepłacone zabawki jako elitarną tarczę oraz powód do dumy.
I tu dochodzimy do istoty fanbojstwa, która polega na posiadaniu kosztownego przedmiotu użytkowego (bez względu na jego realne walory użytkowe) oraz na niczym nieuzasadnionym przekonaniu, że ten właśnie fakt nobilituje właściciela.
Fanboj uważa, że w postaci drogiego gadżetu kupił sobie bilet do lepszego świata. Oczywiście to zależy od okoliczności i warunków naturalnych, ale czy będzie to Golf II z poczwórnym wydechem do wyrywania lachonów na dyskotece, Leica noszona na złotym łańcuchu w ręcznie szytym futerale z penisa humbaka czy giętki telefon pełniący po aktualizacji do iOS 8.0.1 wyłącznie funkcje ozdobne i reprezentacyjne - liczy się to, żeby było przepłacone i żeby innych "nie było stać". To jest prawdziwą solą fanbojstwa.
Jest zatem oczywistą oczywistością (jak mawiał klasyk), że hejter jest antytezą fanboja. Nie stać go na Apple, nie zna się, widział tylko przez szybę i nigdy nie trzymał w ręce, więc nienawidzi, zazdrości i krytykuje.
Typowy hejter (sraple detractor vulgaris) to prymitywny pokurcz, zapluty trupim, zielonym jadem, cieknącym mu z pyska wskutek nieustannego używania języka nienawiści.
Jest zawzięty i dokuczliwy jak Rycerze "Ni" - potrafi tylko w kółko powtarzać takie słowa, jak fapple, srapple, srajfon, gejfon, srajpad, itp. Jest jak patyk z kupą, wetknięty w szprychy karbonowego roweru - niczego nie da mu się wytłumaczyć ani do niczego przekonać. Pierwszym odnotowanym przez historię przedstawicielem tego gatunku bez wątpienia był Marek Porcjusz Katon, nieodmiennie kończący każde swoje przemówienie nawoływaniem do zniszczenia Kartaginy.
O wiele groźniejszym gatunkiem jest hejter-specjalista (detractor sophus maximus). Wyrafinowany, złośliwy, doskonale znający temat i boleśnie uderzający w czułe punkty. Działa świadomie, używa trudnych do odparcia argumentów, perfidnie posługuje się logiką i kieruje zdrowym rozsądkiem. Często ma rację, ale tej racji - w imię ideologii dżucze - nie można mu przyznać pod żadnym pozorem. Choćby uratował życie kilkuset ludzi, wskazując palcem krzywe stery w samolocie, reszta pasażerów i tak znienawidzi go za odwołany lot i okrzyknie hejterem najlepszych linii lotniczych na świecie. Co najgorsze - ma poczucie humoru i nie waha się go użyć. Zwalczyć go można tylko bronią masowego rażenia, czyli statystyką sprzedaży iPhonów...
Po tej obszernej systematyce gatunków do wyjaśnienia pozostaje jeszcze jedna kwestia. Musimy zmierzyć się z trapiącym starożytnych filozofów dylematem, co było pierwsze - jajko czy kura? Fanboj czy hejter? Na szczęście w tym przypadku odpowiedź jest banalnie prosta. Pierwsi byli oczywiście hipsterzy.
Ogrodnik January - Z zawodu grafik, projektant i ogólnie tzw. artysta – absolwent krakowskiej ASP. Dyrektor kreatywny własnej pracowni graficznej Młyn Artystyczny. Z zamiłowania gadżeciarz, z powołania bloger. W sieci obecny od zeszłego wieku. Prześmiewca, samozwańczy tester technologii, poszukiwacz dziury w całym. Od 2010 roku autor bloga Applefobia, gdzie ośmiesza absurdy, demaskuje mitologię, kpi z fanbojstwa i zdrapuje pozłotkę z aluminium. W wolnym czasie czyta książki, gra na gitarze, jeździ na rolkach i fotografuje. Oczywiście nie wszystko na raz…
*Zdjęcia pochodzą z serwisu Shutterstock.