REKLAMA

Łukasz Orbitowski: Nierozsądna miłość do książki papierowej

Siedzę sobie, idiota skończony i patrzę na regał z książkami. Książki tłoczą się w dwóch rzędach i zaraz spadną na moją niepotrzebną głowę. Leżą również na biurku. Gdybym wstał, natychmiast natrafiłbym na kolejny regał, równie zagracony i sięgający sufitu. Książki są w kuchni i na parapecie. Obok łóżka mam kopczyk książek, który i tak jest niczym w porównaniu z biblioteką w toalecie.

Łukasz Orbitowski: Nierozsądna miłość do książki papierowej
REKLAMA

Weź, chłopie, kup sobie czytnik i na nim czytaj. Tak mi mówią.

REKLAMA

Powinienem tak zrobić. Taki kindle bardzo ułatwiłby mi życie. Zasypana książkami chałupa to najmniejszy z moich problemów. Z racji wykonywanego zawodu dostaję całe mnóstwo książek, właściwie wszystko, co chciałbym przeczytać. Niemniej, ciągle kupuję sobie coś do czytania. Nie myślcie, że jestem mądry. Zdurniałem tylko od tych słówek, akapitów.

W swoim życiu przeprowadzałem się kilkanaście razy i czuję się ciężko chory jeśli przynajmniej raz na dwa lata nie zmienię miasta, albo kraju w którym mieszkam. Wczoraj Warszawa, dziś Kopenhaga, jutro, zapewne, Pernambuko. Przewiezienie nagromadzonych książek wiąże się z ogromnymi trudnościami, więc rozdaję co mogę – obdarowuję znajomych, biblioteki i antykwariuszy, ślę w świat monstrualnie wielkie paczki. Na nowym miejscu kolekcja rozrasta się szybciej od grzyba na ścianie.

Jakby tego było mało, nieustannie jeżdżę. Jakąś jedną trzecią roku spędzam w podróży. Latam, tłukę się pociągiem i cuchnę w busiku. Wszędzie targam ze sobą książki, zapewne tylko po to, aby zostawić je w hotelu. Bolą mnie plecy. Płacę karę za nadbagaż na lotnisku.

Kup żesz sobie tego kindla, powiadają. Będzie ci lepiej, wygodniej. No kup.

Żeby było jeszcze śmieszniej, podczas pobytu w Polsce żeruję na życzliwości dobrych ludzi, gotowych mnie gościć przez długie, przesycone alkoholem tygodnie. Tych dwoje naprawdę musi mnie kochać, gdyż dysponują mieszkaniem wielkości publicznego szaletu. Oddali mi mikroskopiją antresolę. Tam śpię na książkach, jem na książkach i o książki się potykam. Gdybym je wszystkie wreszcie wypieprzył (z mieszkania i z antresoli) poczułbym się jak niedawny więzień, wyprowadzony na słoneczną plażę z ciemnej, wilgotnej celi.

Niemniej, nie kupię sobie kindla. Będę mordował się dalej.

Mam pełną świadomość nieracjonalności mojego postanowienia. Gdy, sześć lat temu, rodził się mój syn obiecałem sobie, że smarkacz wyrośnie wśród książek. Teraz już wiem, że do tego nie dojdzie. Jeśli Julek kiedykolwiek zdecyduje się zając czymś tak nierozsądnym jak czytanie, będzie korzystał z czytnika, tabletu, czy jakiegoś złowrogiego następcy tego urządzenia, ojca zaś uzna za dziwaka. Mam nadzieję, że za nieszkodliwego.

Nawet w moim najbliższym otoczeniu książka papierowa zdycha szybciej niż ośmiornica wyrzucona na brzeg. Jeden czyta na telefonie, drugi na kompie, większość ma tablety i mnóstwo miejsca w mieszkaniu. Patrzą na mnie jak na księgowego, który w dobie komputerów wciąż używa liczydła.

Pierwszym powodem przywiązania do tradycyjnej książki jest sentyment. Tak nauczyłem się czytać, a wszelkie zmiany są mi wstrętne. To nie do końca prawda. W wypadku filmów gładko przeskoczyłem z kaset video na płyty i w końcu ten nieszczęsny strumień. Pierwszych piosenek słuchałem jeszcze na magnetofonie szpulowym, potem był adapter, kaseciak, wieża na kompakty i wreszcie nudny, smutny komputerek pełen plików. Przejście z nośnika na nośnik nie stanowiło kłopotu, zapewne dlatego, że ów nośnik nieustannie podlegał zmianie. Płyta DVD przeistoczyła się w bluray i nie wiem nawet kiedy to się stało. Z książką było inaczej, książka, na upartego, niewiele zmieniła się od czasu wynalezienia druku. Przez pięćset lat wyglądała tak samo a tu nagle bach, papier zniknął, mamy pliki. Nie dziwcie się więc, że stare dziady w rodzaju niżej podpisanego reagują niechęcią. To dowód bezradności, nic więcej. Wolno mi być bezradnym i czerpać z tego radość.

Boję się, że na tym się nie skończy.

Jedna zmiana nośnika pociągnie za sobą kolejne. Nie mam, oczywiście, pojęcia jaki to miał by być nośnik (gdybym miał taką wiedzę, pędziłbym już do urzędu patentowego), z przerażeniem wyobrażam sobie książki z plikami dźwiękowymi, ruchomymi ilustracjami i tym podobnym dziadostwem. Jak znam życie, już takie są. Gdybym nauczył się korzystania z kindla, gdybym zaprzyjaźnił się z tym urządzonkiem zaraz okazałoby się, że zaraz muszę uczyć się czegoś nowego i z czymś nowym zaprzyjaźniać. I tak dalej, temu piekłu nie będzie końca. Prędzej czy później i tak musiałbym odpuścić. Więc po co zaczynać?

Rzeczy, obiekty namacalne, traktujemy trochę inaczej. Zwykliśmy przypisywać im inną wartość. Co robi większe wrażenie, wydruk z konta czy waliza napchana dolarami? Mam i inny przykład. W momencie, gdy przerzuciłem się z kompaktów na pliki mp3 jumane hurtowo z sieci właściwie przestałem słuchać muzyki. Coś buczy mi w słuchawkach i tyle. Płyta to było coś, do niektórych wracałem i po kilkaset razy, teraz nawet dobre piosenki przepadają gdzieś na twardym dysku i nawet nie mogą się zakurzyć. Z książkami, jak sądzę, byłoby podobnie, mnóstwo zaczętych, niewiele skończonych, żadna nie zrozumiana.

Papierowa książka jest bogata i w inne zalety. Nie znoszę „szanowania” książek. Równie dobrze można by „szanować” partnera podczas fikołków w wyrku. Uwielbiam wygięte grzbiety okładek i pozaginane strony. Kindla raczej nie zemnę, a już na pewno go nie zabazgram. Bazgranie po książkach, notatki na marginesach, podkreślanie ważniejszych fragmentów to dla mnie część procesu czytania. Inaczej po prostu nie umiem. Pani w szkole mówiła, że nie można pisać po książkach. Mówiła również, że nie wolno pić, palić i pieprzyć się po kątach. Naprawdę musimy jej wierzyć?

Mam świadomość słabości moich argumentów.

Są niczym więcej jak gorączkową próbą zaklinania rzeczywistości. Równie dobrze mógłbym wrzeszczeć na huragan by wiał w inną stronę. Przegrałem. Książka elektroniczna zwyciężyła, do widzenia ślepa Gienia. I tyle. Pewnym pocieszeniem jest nadzieja, że tak jak w starożytności, kiedy papirusom powierzano najważniejsze treści, tak teraz papier pozostanie zarezerwowany dla najlepszych książek. Przepraszam, najlepiej sprzedających się.

Najlepsze jest to, że prócz książek mam w domu mnóstwo tabletów. Moja dziewczyna znosi je jak sikorka błyskotki i bez przerwy czyta. Pewnego dnia, wyobraźcie sobie, ofiarowała mi kindla. Najprawdziwszego. Kindle był szary i nieprawdopodobnie wprost brzydki. Co miałem zrobić? Załadowałem książkę i już chciałem czytać, gdy kindle wymknął mi się z rąk. Upadł i się roztrzaskał. Naprawdę. Nie chciałem tego zrobić. Podniosłem go. Przestał działać i nie funkcjonuje do dzisiaj.

Zaraz potem upuściłem książkę. Nic się jej nie stało.

REKLAMA

Łukasz Orbitowski (1977): pisarz, autor powieści „Widma”, „Tracę Ciepło”. Mieszka w Kopenhadze. orbitowski.pl

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA