Łukasz Orbitowski: Gry, czyli pudrowanie trupa
Znałem faceta, który straszliwie się szlajał, na domiar złego, miał żonę. Żona nie wiedziała z co z tym fantem zrobić. Wreszcie kupiła chłopu konsolę. Tak po prostu. Był to bodaj Xbox 360, ale nie jestem pewien, wiem za to, że jak chłop usiadł, to siedzi do dziś i tnie w sieciowe strzelanki. Skończyli się koledzy, wódeczka, kelnereczki. Zafascynowany tym przykładem, postanowiłem uczynić swoje życie lepszym, poszedłem do sklepu po konsolę i już nie mam żony.
Mniej więcej tak to się zaczęło.
Byłem wtedy po trzydzistce i miałem za sobą jakąś piętnastoletnią przerwę w graniu (jeśli nie liczyć obu części „Diablo”, drugiego „Dungeon Keepera” i paru wieczorów spędzonym na „Quake” po sieci), na moment zachłysnąłem się nawet tym, jak gry poszły do przodu i bredziłem publicznie, że przyszłość należy do nich. Przyszłość nie należy do nikogo a ja jestem starym idiotą. Mam trzydzieści sześć lat i gram do tej pory. Czasem zastanawiam się dlaczego. Odpowiedź ze starym idiotą jest trafna, lecz nie wyczerpuje sprawy.
Gry są fajne, lecz znam wiele rzeczy fajniejszych.
Mógłbym na przykład się upić. Gry są ładne, mógłbym wskazać jednak coś ładniejszego. Weźmy dziewczyny. Wymieniłbym magię medium, coś niewyjaśnialnego, tę samą siłę, która pół wieku przykuła ludzi do telewizorów. Czarami wytłumaczysz wszystko, tylko nie zawsze wypada.
Wydaje mi się, że wiem. Właściwie wiem, że wiem, bo kiedyś już o tym wspomniałem, chętnie powtórzę raz jeszcze, być może precyzyjniej. Gry wideo, te wysokobudżetowe jak i skromne produkcje, odniosły sukces rozpalając popioły sentymentów. Wzniecają światy, które mieliśmy za całkowicie zużyte i które każdy o zdrowych zmysłach zdążył pogrzebać. Drogie dzieci, widzieliście ostatnio jakiś heroiczny film wojenny? Wiecie, taką opowiastkę o dzielnych żołnierzach ratujących świat co kwadrans? Ktoś jeszcze kręci takie rzeczy? Kiedy powstało „Tylko dla orłów” albo „Działa Nawarony?”. Tymczasem klony „Call of Duty” mnożą się jak szczury w porcie. Oglądaliście niedawno jakiś sensowny western? No wiem, że nie. Za to Rockstar sprokurował „Red Dead Redemption”, gdzie zebrano wszystkie westerny do kupy.
Mógłbym tak w nieskończoność. Fura środków straszących, zajechanych na śmierć w filmowym horrorze (mgła, noc, potwór wyskakujący zza węgła, odosobnienie) cudnie odżyła w dwóch pierwszych częściach „Dead space” i „Alan Wake”, w „LA Noir” rewitalizowano rzeczone noir, martwe od paru dekad, „Halo” to spaceopera, durna jak tylko spaceopera być potrafi, a moje ukochane „Dark souls” wskrzesza dark fantasy, czyli podgatunek o którym, zapewne, pamięta garstka czytelników o wyjątkowo nabrzmiałych pryszczach. Za co wreszcie należy uznać wielki powrót piksela w produkcjach indie, tak, tego piksela przeciw któremu wytaczano coraz wyższą rozdzielczość? Nie ma innego powodu, poza sentymentem. Twórcy gier buchnęli te wszystkie cudności zgrabnie, jak portfel pod kantorem.
I odwrotnie. Jak wiele gier wysokobudżetowych oferowało oryginalny pomysł? A jak wiele z tych pomysłów dobrze zrealizowano? Chcemy tego, co już znamy, niczego więcej. To nasza wina.
Gdybyśmy chcieli nowości, producenci kazaliby je komuś wymyślić.
Należą się tutaj dwie bardzo istotne uwagi. Gry żerują na światach zużytych, dokonując jednocześnie ich odświeżenia. Pudrują starą pannę, żeby udawała młódkę. Niczym dobry wojak Szwejk farbują starego kundla, wlewają mu rum w bezzębny pysk i psina biega za szczeniaczka. Niemniej, oferują coś nowego, cały ten zabieg jest, wbrew pozorom, uczciwy. Tą nowością jest możliwość uczestniczenia.
Nie obchodzą mnie filmy wojenne. Ale chętnie pobawię się w wojnę. Znudziły mnie westerny, lecz wciąż bardzo chętnie pobawię się w kowboja. Twórcy gier – najprawdopodobniej specjalnie – sięgają po gatunki, które uległy wyczerpaniu w ramach określonego medium. I zwracają im życie.
Na przykład, gry są fajniejsze od filmów wysokobudżetowych, zwanych blockubsterami. Mam na myśli te klecone za setki milionów dolarów przecudne bzdury o statkach kosmicznych, dzielnych żołnierzach, herosach, piratach i laskach z cyckami co gonią się po spreparowanych komputerowo kadrach jakby nażarli się szaleju po kokardki. To są fajne rzeczy, wnoszące jakąś świeżość, obdarzone zdolnością zaszczepiania w widzu prostych dobrych emocji. Miłość jest ważna, przyjaźń chyba też i tak dalej. Tylko powiedzcie mi, do diabła ciężkiego, po jaką cholerę mam oglądać kolejne przygody Jacka Sparrowa, skoro mogę BYĆ tymże nienormalnym kapitanem, wcielić się w tę postać logując się do świata takiej a nie innej gry? Mógłbym odgrzebać zestaw westernów z Gregorym Peckiem i Johnem Waynem, lecz nie muszę już tego robić, gdyż wszystkie postacie przez nich tak cudnie odegrane, pojedynki, zachody słońca i biedne kolonie na dzikiej ziemi dostałem w kupie, naraz, odpalając „Red Dead Redemption”?
Bawię się lepiej, dłużej, przeżywam też mocniej, gdyż nie przyglądam się losom postaci, lecz, w jakiś szczególny sposób, postacią tą jestem.
Rzeczone bycie – tak na marginesie – to sprawa niesłychanie skomplikowana. Kim jestem podczas grania? Przecież, grając w którąśtam mutację „Piratów z Karaibów” (którą, nie ma znaczenia, wszystkie są jednako gówniane) nie zmieniam się w Jacka Sparrowa, nie rosną mi brudne kudły ani złote koronki, choć przecież nieco się chwieję. Zacny kapitan ponadto nie istnieje, a ja chyba tak. Ale przecież nie jestem również Orbitowskim, na czas grania rezygnuję ze swojego charakteru i swoich celów na rzecz kompletnie innych, obcych w jakiś tajemniczy sposób. Orbitowski nie ma żadnego powodu, aby zabić potwora, uratować statek, zdobyć dziewczynę. Moja postać ma, ale postać istnieje tylko dzięki mojemu wcieleniu. Może w tym tkwi prawdziwa moc grania? Rozmywam się między sobą i nie-sobą, tak odrobinę, rozkosznie sobie znikam?
Uwaga numer dwa. Gry, owszem, czerpią ze światów zużytych, dokonując ich wskrzeszenia. Jest to jednak wskrzeszenie kompletne, rodzaj syntezy. W „Alan Wake” nie dostaję jednego horroru, lecz dziesięć horrorów do kupy, z przeglądem najważniejszych motywów właściwych dla gatunku. „Red Dead Redemption” skrywa w sobie entuzjazm i gorycz wszystkich westernów świata, „Dark solus” oferuje ekstrakt dark fantasy – świat nigdy już nie będzie bardziej mroczny, a potwory straszliwsze. Siła złego na jednego, chciałoby się rzec, a ten jeden, czyli ja, jest zupełnie bezbronny.
I o tę bezbronność właśnie chodzi.
Każdy chciałby mieć znowu czternaście lat i doświadczać kultury z młodzieńczym entuzjazmem i zaagnażowaniem, jakbym, nie przymierzając, po raz pierwszy rozpinał stanik.
Nudzą mnie komiksy o superbohaterach, znam je wszystkie i nie mam ochoty na następne. Mogę jednak pocisnąć w „Batman – Arkham Asylum”. W życiu nie sięgnę po książkę fantasy, nie będę chodził do kina na filmy wojenne, zobaczyłem już wszystkie horrory jakie nakręcono i wierzcie mi, mam nadzieję, że nie powstanie już żaden horror filmowy. Ale mam gry. Gry to co innego. Kultura popularna pilnuje abym nie wydoroślał za bardzo i podsuwa jeszcze raz to samo, wzbogacone o nowe treści i pięknie opanowane. Nabieram się, bo chce się nabrać i tyle.
Co to wszystko, zebrane do kupy, oznacza? Ano, zdobyłem się na wysiłek, wytłumaczyłem sobie samemu dlaczego gram i natychmiast przestałem rozumieć, dlaczego grają inni. Na upartego, mógłbym jeszcze wniknąć w motywację moich rówieśników. Przypuszczam, że przeszli podobną szkołę popkulturową co ta, która stała się moim udziałem. Albo mają za dużo czasu, nikt ich nie kocha, nic nie potrafią i boją się wyjść po bułki. Właśnie, właśnie, co by to było, gdyby wszystkie stereotypy odnośnie graczy okazały się prawdziwe?
Odłóżmy żarty na bok. Dopuszczam możliwość, że wiem dlaczego inni, dobiegający czterdziestki goście chwycili za pady. Pragną radośnie, jeszcze raz, wkroczyć w światy zużyte. Ale w takim razie dlaczego grają dzisiejsi dwudziestolatkowie? Albo i młodsi? Z mojego doświadczenia wynika, że dwudziestolatek ma mnóstwo lepszych rzeczy do roboty, za to jednego im z pewnością brakuje, mianowicie oblatania w światach zużytych. Nie dlatego, że są głupsi (większość dwudziestolatków z pewnością jest mądrzejsza ode mnie), ale dlatego, że brakło im czasu, interesują się czymś innym, najpewniej jedno i drugie.
To groźne i niepoznane młode pokolenie ma swoje własne mity i kulturowe punkty odniesienia, nie zna starych westerów, horrorów z lat osiemdziesiątych i nawet nie wie, że Clint Eastwood grał kiedyś policjanta. Tak jest w porządku. Nie ma o co się złościć. Ale gry dla tych młodych ludzi, z mojego punktu widzenia mitycznych jak Zeus i Atlantyda nie są zbieraniną światów zużytych, lecz aktualnością. „Call of Duty” i „Red Dead Redemption”, „Journey” i „Alan Wake” dają ułudę świeżości. Tylko w takim razie po co grać?
Ufam, że młodzi mają lepsze rzeczy do roboty. Ja miałem. A gry są dla dziadów.
Łukasz Orbitowski (1977): pisarz, autor powieści „Widma”, „Tracę Ciepło”. Mieszka w Kopenhadze. orbitowski.pl