Felietony

Nie wierzysz, że przesiądziesz się na auto elektryczne? Nie wywróć się o słupek

Felietony 08.04.2024 172 interakcje
Tymon Grabowski
Tymon Grabowski 08.04.2024

Nie wierzysz, że przesiądziesz się na auto elektryczne? Nie wywróć się o słupek

Tymon Grabowski
Tymon Grabowski08.04.2024
172 interakcje Dołącz do dyskusji

Jeśli ktoś ma wątpliwości co do tego, czy trwa elektryczna rewolucja, to proponuję spojrzeć na słupki. Rewolucja idzie też po was. Tylko czy ona w ogóle ma jakiś sens?

Niby człowiek wiedział, ale jednak się łudził – właściwie we wszystkich miastach Polski wygrali (lub przeszli do drugiej tury) kandydaci, którzy mają w planie wyrzucać spalinowe samochody z miast. Miłościwie nam panujący w Warszawie Rafał zachęcony fantastycznym zwycięstwem raczej dokręci śrubę w kwestii emisji spalin niż ją poluzuje, a Unia Europejska nie zejdzie ani o milimetr z wyznaczonego kursu. To, że ostatnio sprzedaż samochodów elektrycznych złapała zadyszkę, może być tylko chwilową korektą.

Spójrzcie jak wygląda wzrost liczby samochodów elektrycznych w okresie 14 lat

Bierzemy pod uwagę trzy kluczowe rynki światowe: Stany Zjednoczone, Chiny i 27 krajów Unii Europejskiej. Zauważcie, że w roku 2010 w Chinach, UE i USA jeździło łącznie ok. 8,5 tys. samochodów elektrycznych. W ciągu 14 lat ich liczba wzrosła do… 22,76 mln. Możliwe, że pomyliłem zera, ale wyszło mi, że to wzrost o 265 tys. procent. Przy czym od roku 2020 niewątpliwym liderem wzrostu są Chiny, w których jest więcej samochodów elektrycznych niż w UE i Stanach Zjednoczonych razem. Niestety, wykres bierze pod uwagę również hybrydy plug-in, które w sumie nie są przesadnie elektryczne.

Owszem, można zwrócić uwagę, że Stanom Zjednoczonym idzie słabo, a gdyby nie Tesla, to w ogóle wyglądałyby mizernie. Jednak dość dobrze pamiętam rok 2010 i wtedy naprawdę mało kto uważał, że popyt na samochody elektryczne rozwinie się w takim tempie. Zresztą wystarczy spojrzeć na ruch uliczny – w Warszawie auta z zielonymi tablicami rejestracyjnymi nie są już niczym dziwnym. Oczywiście jak pojedzie się do Piotrkowa czy Radomia, sytuacja wygląda trochę inaczej.

Można śmiało powiedzieć, że ci, którzy już są po stronie elektryczności, zyskali

Niekoniecznie nawet na kosztach, ale za sprawą rozlicznych zwolnień i zachęt. Po pierwsze, państwo dopłaciło im do zakupu samochodu z naszych pieniędzy, pewnie pozyskanych z podatków od paliwa. Innymi słowy, oni dostali naszą forsę, żeby kupić sobie nowy wóz. Po drugie, mogą parkować za darmo i jeździć po buspasach, a my czekamy. No i kto tu się śmieje? Bo raczej nie twardzi oponenci elektromobilności.

Problem w tym, że elektryczne samochody niczego nie rozwiązują

Dalej zajmują miejsce, powodują korki, wypadki i emisję pyłów z opon czy klocków hamulcowych. Coraz częściej mówi się o tym, że to nie jest rozwiązanie, które ma ratować klimat, tylko koncerny motoryzacyjne. Być może w paru bogatych miastach uda się dzięki temu zmniejszyć emisję tlenków azotu, ale równie skutecznie uda się wydrenować zasoby rzadkich metali i zniszczyć środowisko za sprawą ich wydobycia – a nie doszliśmy jeszcze nawet do tego, z czego powstaje energia elektryczna. Jedno jest natomiast pewne: rewolucja się toczy i pędzi prosto w naszym kierunku, liczba samochodów elektrycznych rośnie jak szalona… a ich udział w ogólnej liczbie samochodów nadal jest znikomy – z wyjątkiem jedynie Norwegii. A skoro już o Norwegii mowa, to Norwegom wyszło, że nawet pełne przejście na samochody elektryczne nie uratuje klimatu. Jedynym wyjściem jest niejeżdżenie w ogóle. Wydaje się więc, że najbardziej rozsądnym posunięciem przy obecnym stanie rzeczy jest zakup nowego samochodu elektrycznego (dla gospodarki), a następnie zezłomowanie go (dla ratowania klimatu).

Czytaj również:

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać