Klasyki / Samochody używane

Jak to jeździ: Mercury Marquis z 1971 roku. Full size sedan, gliniarze i stare, dobre czasy

Klasyki / Samochody używane 03.09.2023 84 interakcje
Mikołaj Adamczuk
Mikołaj Adamczuk 03.09.2023

Jak to jeździ: Mercury Marquis z 1971 roku. Full size sedan, gliniarze i stare, dobre czasy

Mikołaj Adamczuk
Mikołaj Adamczuk03.09.2023
84 interakcje Dołącz do dyskusji

„Do diaska, ci przeklęci gliniarze znów mnie śledzą!” – pomyślałem i wcisnąłem gaz do dechy. Siedmiolitrowe V8 zamruczało, a ja spróbowałem się ukryć na parkingu supermarketu. To nie był dobry pomysł.

Są takie samochody, przez które natychmiast można poczuć się jak gwiazda filmowa. Mustang, Challenger, Impala… amerykańskie wozy zdecydowanie w tej kwestii przodują. Wiadomo, jakaś zgrabna Alfa też byłaby miła, można by poczuć się jak Dustin Hoffman albo bohater włoskiego filmu o dolce vita. Ale w głębi duszy każdy woli być hollywoodzkim twardzielem. Gonić złoczyńców albo wcielić się w jednego z nich. Popijać czarną kawę i zagryzać okrągłym pączkiem, albo rysować na pogniecionej mapie plany napadu na bank. Mieć problemy w domu, nie radzić sobie z życiem w społeczeństwie i roztaczać wokół siebie urok nieokrzesanego czułego barbarzyńcy.

mercury marquis

Właśnie tak poczułem się, gdy odebrałem kluczyki do Mercury Marquisa

Nic już na to nie poradzę, że choć amcarów nie kocham, mimo wszystko na mnie działają. Tak jak większość z was, wychowałem się na amerykańskich produkcjach. Dlatego gdy pewnego dnia odebrałem kluczyki do Mercury’ego, głos w mojej głowie zaczął brzmieć jak lektor z filmu na Polsacie. W moim wewnętrznym dialogu padały takie zwroty jak „przeklęci gliniarze” i inne klasyki tłumaczeń filmów. Czy Marquis grał w jakiejś słynnej produkcji? Nie mam pojęcia, ale liczy się klimat.

To egzemplarz z 1971 roku

Ma już więc kilka siwych włosów, ale nieźle je maskuje. Przybył do kraju kilka lat temu z Kanady. Znał już jednak nasz język, ponieważ jego pierwszy właściciel pochodził z Polski, a auto sprzedawał jego syn. Wszystko jest udokumentowane w stosie faktur i innych papierów, które Rafał, właściciel tego egzemplarza, otrzymał razem z autem. Nic się nie ukryło – każda naprawa została udokumentowana. Najdroższe było lakierowanie całego wozu, które miało miejsce kilka lat temu. Sporo kosztował też remont skrzyni. W Polsce prawie nic nie trzeba było naprawiać, prócz uszczelnienia pokrywy zaworów. Wymieniono też wykładzinę w bagażniku.

Mercury wciąż prezentuje się bez zarzutu, jak aktor po małym liftingu u chirurga. Świetny stan i dokumentacja to powody, dla których padło właśnie na ten egzemplarz. „Mercury trafił się przypadkiem. Nie szukaliśmy dokładnie tego modelu, ale chcieliśmy dokupić jakieś towarzystwo dla naszego Oldsmobile’a 88 z 1955 roku. Samochód miał być mniej więcej o epokę nowszy, ale też amerykański i klimatyczny” – opowiada Rafał. „Oldsa” czytelnicy Autobloga mogą zresztą kojarzyć – jeździłem nim i go opisywałem.

mercury marquis

Mercury Marquis – co to za samochód?

O jakim modelu mówimy? Marquis drugiej generacji był produkowany w latach 1968-1972. Pierwsza odsłona tego modelu zadebiutowała zaledwie… rok wcześniej. To ogromny (5,75 m długości) full-size sedan. Opisywany egzemplarz pochodzi z 1971 roku. Ten rok modelowy był wyjątkowy – Marquisy produkowane właśnie wtedy miały długą listwę świetlną biegnącą przez całą szerokość nadwozia. Cała świeciła, gdy kierowca wciskał hamulec. To przyjemny dla oka gadżet, ale Mercury czaruje też innymi detalami.

Nie ma słupka B, co już robi wrażenie, ale moim zdaniem najlepsze są przednie reflektory. Gdy się je włącza, odsuwa się przesłona. Gdy jest zamknięta, wóz wygląda wyjątkowo monumentalnie, jak Mount Rushmore na kołach. Ale niezależnie od oświetlenia, za Mercurym i tak wszyscy się oglądają.

mercury marquis

Jak to jeździ?

Po otwarciu drzwi poczułem się już zupełnie jak bohater filmu. Wygodniej niż na ogromnej, przedniej kanapie byłoby już chyba tylko we własnym łóżku. Można i należy się na niej rozsiąść. Relaksu nie zakłócają ani zbędne podłokietniki ani żadna dźwignia zmiany przełożeń. Lewarek trzybiegowej, automatycznej przekładni umieszczono za kierownicą. Kanapę ustawia się… elektrycznie. To nie koniec gadżetów. Podczas gdy Europejczycy wciskali się do spartańskich Fiatów 127 czy Garbusów, Amerykanie cieszyli się z olbrzymich wozów – takich jak ten – z klapą bagażnika otwieraną z kabiny, wspominaną elektryczną regulacją kanapy, elektrycznie sterowanymi szybami, wspomaganiem kierownicy, automatyczną skrzynią i klimatyzacją.

mercury marquis

Czas ruszać. Po przekręceniu kluczyka, do życia budzi się silnik, który hasło „downsizing” przepala i puszcza z dymem. Ma siedem litrów pojemności (!), osiem cylindrów i 320 KM. Wymarzone środowisko Marquisa to bezkresny highway. Ale jesteśmy w Warszawie i najpierw muszę wyjechać nim z parkingu podziemnego.

Nie było łatwo, bo Mercury Marquis to gigantyczny samochód

W Stanach Zjednoczonych niespecjalnie trzeba się przejmować wymiarami miejsc parkingowych. Europa to kraina ciasnych wjazdów, przytulnych zakrętów i czyhających na świeżo pomalowane nadwozie słupów. Wyjechanie na drogę było niemal tak trudne, jak zaplanowanie napadu na bank. Marquis ma długość niczym Maybach 57. Daleko mu do idealnego samochodu miejskiego. Jeśli chcecie ukryć się przed gliniarzami pod sklepem, wybierzcie jakiś przestronny parking. Albo po prostu wciśnijcie gaz do podłogi i im ucieknijcie.

mercury marquis

Kilka pierwszych minut jazdy Mercurym to przyzwyczajanie się do wymiarów i charakterystyki. No i jeszcze trochę słuchania hipnotyzującego bulgotu V8. Gdy w końcu pozwoliłem sobie na mocniejsze wciśnięcie gazu, byłem w szoku. 320 KM to nie przelewki, ten wóz naprawdę przyspiesza jak współczesny. Rozwija 60 mil na godzinę w nieco ponad 8 sekund (a przynajmniej tak było pięćdziesiąt lat temu), czyli szybciej od znacznej części aut na drogach. Na szczęście hamuje przyzwoicie, bo hamulce tarczowe na przedniej osi mają wspomaganie. Egzemplarz jest zwarty, zadbany i wszystko w nim działa. Nie zmienia to jednak faktu, że prowadzi się w morskim stylu. Można nucić „Chciałem być marynarzem”, to trochę takie polskie country.

Wielkie, bujające się nadwozie i układ kierowniczy o takiej precyzji, że gdyby był rakietą, wysłany na Nevadę trafiłby w Alaskę, zniechęcają do szaleństw. I dobrze. Powolna, spokojna jazda takim autem to jedna z największych przyjemności, jakie klasyczna motoryzacja ma do zaoferowania. Jazda robi się wtedy łatwa jak złożenie zamówienia w drive-thru. Żadnej walki z biegami, żadnego siłowania się. Jedna ręka na wielkiej kierownicy, druga nonszalancko oparta o kanapę. Z głośników powinno sączyć się country, ale akurat radio odbiera tylko fale AM, a kaset nie wzięliśmy. Szkoda.

Mercury Marquis jest wspaniały, ale nie dla każdego

To klasyk, w którym można poczuć się jak gwiazda filmowa. Kosztuje mniej więcej tyle, co Dacia Sandero z salonu (ten egzemplarz jest akurat na sprzedaż), ale Mercury przenosi na inną planetę. Jest za duży na Polskę i nasze parkingi, choć da się do tego przyzwyczaić. Słupów nie przestawi, ale inni kierowcy raczej zjadą nam z drogi. Ile pali? To zupełnie nieważne, ale lepiej szykować isę na wynik na poziomie ok. 23 litrów na sto kilometrów. Średnio co 50 metrów dostaje się „okejkę” od innych.

Rafał zapewnia, że najbardziej lubił po prostu jeździć Marquisem przed siebie, ale czasami zdarzało mu się też wykorzystywać swojego full size sedana do załatwiania codziennych spraw. Każdy dialog, który w nim pada, brzmi jak z filmu. W mojej głowie ciągle gada lektor z Polsatu. Mówi mi, że Ameryka (i Kanada, bo w końcu to stamtąd przybył opisywany egzemplarz) zawsze była zupełnie innym światem, jeśli chodzi o motoryzację. Nie dziwię się tym, którzy tęsknią za good, old days.

Fot. Maciej Lubczyński

Czytaj również:

Jak to jeździ: Lancia Delta HF Integrale 8V z 1987 r. W krainie złotej ery rajdów i turbodziury

Musisz przeczytać:

Musisz przeczytać