07.01.2020

Dodge Caravan udowadnia, że nie wszyscy gonią za nowinkami. Jak coś ma sens, to znajdą się chętni

Caravan w obecnej postaci wszedł w 13. rok produkcji. I wciąż sprzedaje się najlepiej.

Dobra, żeby było jasne – wiem, że segment vanów należy do tych, którym najbardziej zaszkodziła popularność SUV-ów. Ludzie stawiają modę i wizerunek nad praktyczność i przesiadają się z vanów dla tatuśków do SUV-ów dla Ludzi, Którym w Życiu się Powiodło.

Tak czy inaczej, na vany wciąż znajdują się chętni, a dane sprzedażowe ze Stanów pokazują, że to raczej konserwatywni klienci.

Konserwatywni, albo praktyczni, bo nie dość, że wybierają niemodne nadwozie, to nie mają problemu z tym, żeby kupić wcale nie najnowszy model. I tak Dodge Grand Caravan sprzedał się w liczbie prawie 123 tys. egzemplarzy i mimo wieku pozostaje najlepiej sprzedającym się minivanem w USA. I to pomimo tego, że na rynku są już nowsze modele, jak np. Chrysler Pacifica, czy Honda Odyssey. 

To musi być kosmiczna fura

Jeśli ktoś potrzebuje dużego, bezproblemowego samochodu i jak dotąd taki Caravan go nie zawiódł, to po co szukać czegoś innego? Przecież żaden minivan nie służy do zadawania szyku. 

I zdaje się, że przypadek Caravana wcale nie jest odosobniony.

W Europie też znalazłoby się sporo modeli, które mimo upływu lat wciąż bez problemu znajdowały nabywców. Fiat 500 w 2018 roku sprzedał się lepiej niż 2008, czyli pierwszym, pełnym roku sprzedaży. Nissana Qashqaia po debiucie w 2006 r. w 2007 r. w Europie wybrało 90 tys. klientów, w 2010 – ponad 207 tys. Świetnym przykładem może być też schodząca generacja Renault Clio – od debiutu w 2012 r. z roku na rok sprzedaje się coraz lepiej i to mimo niezwykłej ciasnoty w segmencie. We wspomnianym 2012 wybrało je prawie 250 tys. klientów, a 2018 zakończyło z wynikiem prawie 330 tys. szt.

W Polsce też mamy podobne przykłady.

Weźmy chociażby Mitsubishi ASX – od chwili debiutu w 2010 r. wciąż jest koniem pociągowym marki, a w Polsce numerem 1 w gamie Mitsubishi. Wystarczą mu tylko liftingi stylistyczne, z których ostatni był naprawdę odważny. Są klienci, którzy brak pikająco-migających asystentów, czy fabrycznej nawigacji, ba, brak silnika z turbodoładowaniem i sześciobiegowej przekładni manualnej, uważają za zaletę i potwierdzają to swoimi pieniędzmi. Pamietam też, że Toyota walczyła o to, żeby Avensis był dostępny tak długo jak tylko się da – bo wciąż byli na niego chętni. A i kolejne Astry Classic zdawały się potwierdzać, że nie każdy kupując nowe auto oczekuje, by faktycznie miało w sobie wszystko co najnowsze. Kto wie, może to stanie się modne i nawet Alfa Romeo w końcu sprzeda wszystkie stare-nowe Giulie?