07.11.2018

Przejechałem 2000 km w Volvo S90. Z dieslem. Zacząłem żałować, że diesle znikają

2000 km to trochę więcej niż wynosi przeciętny test prasowy. Tyle właśnie przejechałem Volvo S90 D4. „Diesel, wiesz, ten zły” – powiedział mi człowiek, który wydawał mi S90-tkę – „ale polubisz go w trasie”. 

Raz na jakiś czas staram się pojechać na jakąś wyprawę gratoznawczą. Osobom niezaznajomionym z tematem tłumaczę: w Europie zalega jeszcze mnóstwo starych samochodów pochowanych na działkach, opuszczonych posesjach i w stodołach. Trzeba tylko umieć je znaleźć. Mam kolegę, który to potrafi i jest to jego pasja. Umie wyszukać na mapach Google najbardziej oddalone od cywilizowanego świata posesje, a czasem mam wrażenie, że potrafi nawet patrzeć przez ściany jak Superman i widzieć graty poukrywane w starych zabudowaniach. Tym razem znalazł wyjątkowo ciekawe miejsce w Austrii i tam właśnie postanowiliśmy pojechać, po drodze odwiedzając jeszcze dwie graciarnie: jedną w Polsce, a drugą w Czechach. Tak właśnie spędzasz długi listopadowy weekend, jeśli jesteś świrem: zamiast stać w korku pod cmentarzem, oglądasz cmentarzysko samochodów w miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi.

1000 km w jedną stronę? Jaki to problem?

Odebrałem Volvo S90. „Włącz mu tempomat przy 80 km/h i zobacz jak pali 4,5 l/100 km” – dowiedziałem się przy odbiorze. Spróbowałem. No 4,5 l to on palić nie chciał, ale rzeczywiście schodził poniżej 5 l na 100 km na krótkich odcinkach. Jednak tak do Austrii dojechać się nie dawało, zwłaszcza że większość trasy to obecnie bardzo wygodna, dwupasmowa droga ekspresowa lub autostrada. Przy okazji: i w Austrii, i w Czechach autostrady są płatne. Nie potrzeba do tego ogromnych zespołów bramek, kolejek, obsługi, elektrycznych szlabanów, wydawania reszty i innej zarazy w stylu krajów trzeciego świata. Kupujesz winietkę na stacji benzynowej, naklejasz i masz zapłacone. Proste i działa.

Skoro już przy tym jesteśmy – spokojnie, zaraz wrócę do Volvo – podzielę się z Wami spostrzeżeniem, które mam po przejechaniu wielu tysięcy km po autostradach Europy Zachodniej, z pominięciem Niemiec. Bardzo lubię jeździć po autostradzie w Czechach, Austrii czy Szwajcarii, bo tam wszyscy jadą z w miarę równą prędkością. Nie ma sytuacji, że typ nagniata Oplem Vectrą B z dziurami wielkości pięści Hulka 65 km/h, a wyprzedza go cham w Audi jadąc 220 km/h. Jeśli chcesz kogoś wyprzedzić, po prostu to robisz: dynamicznie, ale bez paniki, że za chwilę w twój tyłek wbije się BMW serii 9 osiągające właśnie Warp 9. Naprawdę przyjemne, cywilizowane miejsce taka autostrada. 1000 km w jedną stronę – jaki to problem? Żaden, w S90.

Trochę się bałem tego ekranu

Ten wielki, pionowy ekran pośrodku lekko mnie przerażał. Sądziłem, że trzeba będzie strasznie się namęczyć z jego obsługą. Okazało się to i prawdą, i nieprawdą. Obsługa jest bardzo prosta, wszystko ułożono intuicyjnie i nie wymaga długiej nauki. Natomiast regulacja klimatyzacji i nawiewu z ekranu faktycznie wymaga zbyt długiego oderwania uwagi od drogi. Nie ma dramatu, ale lepiej regulować nawiew, gdy się zatrzymamy, lub gdy droga przed nami jest naprawdę zupełnie pusta – a takie odcinki się zdarzały. Z Warszawy ruszyliśmy we dwóch, w Katowicach dosiadł się do nas jeszcze jeden uczestnik wyprawy, a w Austrii czekał na nas jeszcze jeden znajomy. Trudno byłoby sobie wyobrazić lepsze auto dla 4 rosłych facetów niż S90-tka: miejsca na nogi jest tu rzeczywiście genialnie dużo.

Rozczarował nas bagażnik. Kilka małych toreb, sprzęt fotograficzny i… koniec, zapełnione. Jest głęboki, ale ma mały otwór załadunkowy i wysoko poprowadzoną podłogę. Wszystko dlatego, że takie S90 jest dostępne także z napędem na obie osie, więc dodatkowe elementy układu napędowego muszą gdzieś się zmieścić.

Ten „przeklęty” diesel

Pierwsze tankowanie przed granicą. Na komputerze pokładowym pojawia się zasięg: 830 km. Tak to można. Rozsądna jazda po czeskiej autostradzie z prędkością 128-132 km/h skutkuje zużyciem paliwa na poziomie 6,3 l/100 km. Tak, diesle są bardzo złe i trują, ale jeśli potrzebujesz wozu na długą trasę, naprawdę się sprawdzają. W razie konieczności przyspieszenia Volvo nie waha się ani chwili i skutecznie wciska pasażerów w fotele. A przecież mówimy o wersji D4, czyli wcale nie najmocniejszej w gamie. Wszystkie mają dwa litry, ale zdecydowanie różnią się mocą. Nasz egzemplarz rozwija 190 KM i 400 Nm dzięki dwóm turbosprężarkom. Można mieć jeszcze wersję D5: 2.0 235 KM i 480 Nm, czyli biturbo ze zmienną geometrią łopatek w turbinie. Ale chyba nie warto, bo już wariant 190-konny osiąga 100 km/h w 8,2 s., a wycieczkę zakończyliśmy ze średnim spalaniem 6,5 l/100 km – tylko dlatego, że wracając wpadliśmy trochę w korki.

 

Przy okazji słowo na temat systemów Start-Stop. Ok. 7 lat temu po raz pierwszy wsiadłem do samochodu z systemem S&S i automatyczną skrzynią biegów. Był to Volkswagen Sharan II, wtedy nowość. To był istny koszmar. Po odpuszczeniu hamulca auto długo kręciło rozrusznikiem i z wyraźnym wstrząsem odpalało. Zanim to się stało, pojazd przede mną dawno już ruszył i odjechał. Od tego czasu uznałem, że S&S powinno być zabronione w połączeniu z „automatem”, chyba że mowa o hybrydach. W Volvo nie ma już tego problemu. Podobnie jest w Mercedesie klasy C i Audi A6 z S&S i skrzynią automatyczną: silnik po prostu odpala natychmiast i bez wibracji. Działa to tak dobrze, że nie miałem ochoty tego wyłączać. Przy okazji warto docenić fajny sposób uruchamiania silnika – obraca się pokrętło na tunelu centralnym.

Silnik Volvo oceniam znakomicie. Zaskoczył mnie miło pod każdym względem. Aż zacząłem żałować, że diesle odchodzą w przeszłość.

Przyszedł jednak i czas na rozczarowania

Dotarliśmy do Austrii już po zmroku. Chciałem zaparkować. Włączyłem R w skrzyni (świetny automat 8-biegowy!) i na ekranie nic się nie pojawiło. Nic zupełnie. Włączyłem jeszcze raz. Nic. Pomyślałem, że może kamera się zabrudziła i trzeba ją wyczyścić, więc wysiadłem i poszedłem sprawdzić. Nie zabrudziła się, bo jej nie było. Wielki sedan ze słabą widocznością do tyłu w cenie 240 tys. zł bez kamery cofania? Aż zajrzałem do cennika – jest, trzeba dopłacić jednak 2270 zł. Amerykanie są mądrzejsi i nakazali, żeby kamera cofania była obowiązkowa.

Za to światła są rewelacyjne i do przodu widać jak w dzień.

Gorzej, że cofanie w ciemnościach bez kamery skończyło się obtarciem felgi o krawężnik. I tu kolejne rozczarowanie: gigantyczne felgi 20-calowe na oponach o bardzo niskim profilu niemal wystają na zewnątrz opony. Wystarczy dotknąć do krawężnika i na feldze zostaje rysa. Jest to zresztą temat na osobny wpis, który na pewno napiszę.

Są jeszcze inne wady Volvo, ale jest ich niewiele.

Głównie związane z wyposażeniem. Nie było wyświetlacza przeziernego (head-up). Szkoda, byłby lepszy niż świecący intensywnie w nocy zestaw wskaźników. Auto nie należy też do szczególnie zwrotnych, jeśli porównać je z tylnonapędowymi konkurentami. Kluczyk był już zużyty, choć przebieg w momencie zwracania wynosił tylko 19 000 km. Więcej wad wymyślić nie potrafię, choćbym bardzo się starał.

Pytałem ostatnio o najlepszy samochód w długą trasę. Myślę, że S90 jest odpowiedzią na to pytanie. Przejechałem tym wozem 2000 km w dwa dni i wysiadłem z niego niezmęczony, a chyba właśnie po to został wymyślony. Diesel doskonale do niego pasuje i pozwala przejechać naprawdę ogromne dystanse bez tankowania. Jeśli ktoś potrzebuje większego bagażnika – może wybrać V90. Gdybym do tej Austrii miał jeździć częściej, to stawiałbym na auto tego typu, zwłaszcza że – jak się ostatnio dowiedziałem – brokerzy oferują S90 i V90 w tej samej cenie co V60. Mówimy oczywiście o wynajmie długoterminowym, a nie o zakupie za gotówkę. Nikt nie kupuje takich wozów za gotówkę. Sama koncepcja wielkiego sedana jest nieco oldskulowa, ale to nie znaczy, że płaci się za niego stuzłotówkami owiniętymi w foliowy worek.

A te graty, po które pojechaliśmy? O nich też będzie.