30.11.2020

Nowa Toyota Mirai oficjalnie. Ma się sprzedawać 10 razy lepiej od poprzedniczki

Nowa platforma, nowy układ napędowy, większe nadwozie i wnętrze, a do tego 650 km na jednym tankowaniu – oto nowa Toyota Mirai.

Sporo na jej temat wiedzieliśmy już wprawdzie jakiś czas temu, ale w końcu japoński producent zdecydował się oficjalnie ujawnić wszystkie informacje dotyczące swojego nowego auta zasilanego ogniwami paliwowymi. Co warto wiedzieć o drugim wcieleniu Mirai?

Nowa płyta podłogowa i nowe wymiary

Jako bazę dla drugiej generacji tego auta wybrano modułową platformę GA-L, czyli tę samą, którą znajdziemy m.in. w Lexusie LS. Dzięki temu Mirai jest teraz niższe (i to o 65 mm), ma większy rozstaw osi (aż 2920 mm – o 140 mm więcej niż poprzednio), a całość mierzy 4975 mm długości.

O 75 mm zwiększono też rozstaw kół, które… same w sobie też będą większe. Klienci będą mieli do wyboru felgi o średnicy 19 albo 20 cali.

Nowa platforma ma przy tym zapewnić m.in. większą sztywność nadwozia. Rozkład mas? Idealne 50:50. Masa? 1900-1950 kg.

Żeby jednak nie było – pod względem długości, mimo wspólnej platformy, Mirai będzie wciąż daleko do Lexusa LS, który ma 5235 mm długości i rozstaw osi 3125 mm.

Nowy układ napędowy.

W tej kwestii zmieniło się naprawdę sporo. Przykładowo zbiorniki na wodór, ułożone w kształt litery T, są w stanie pomieścić teraz 5,6 kg wodoru zamiast 4,6 kg jak w poprzedniku, gdzie zbiorniki były ułożone równolegle, jeden za drugim. Nowe są także ogniwa paliwowe – są mniejsze i lżejsze iż poprzednio, a cały zestaw zamknięto w jednej obudowie.

Zmniejszono też liczbę części niezbędnych do funkcjonowania układu napędowego (co obniżyło masę), podniesiono moc (do 128 kW, nawet pomimo tego, że w zestawie jest mniej ogniw), zwiększono wydajność przy ekstremalnie niskich temperaturach (rzędu -30 stopni Celsjusza), zredukowano do 50 proc. masę poszczególnych podzespołów, a w niektórych przypadkach zmniejszono także ich rozmiar.

Zmieniono także akumulator – od teraz jest to akumulator litowo-jonowy, mniejszy i lżejszy od poprzedniego rozwiązania, ale za to oferujący lepszą wydajność.

Zasięg? Do 650 km. Oczywiście ładowanie nie będzie trwało tyle, co ładowanie samochodu czysto elektrycznego. O ile oczywiście znajdziemy odpowiednią stację, bo w Polsce może być z tym spory problem.

Jeśli natomiast chodzi o osiągi, to Mirai raczej nie stanie się nagle rakietą – przyspieszenie do 100 km/h zajmuje równe 9,2 s.

Nowe wnętrze

O nim wprawdzie Toyota nie wspomina zbyt dużo w swoim komunikacie prasowym, ale udostępnia zdjęcia, dzięki którym można się temu wnętrzu przyjrzeć.

I jeszcze tutaj:

Ładne.

Toyota twierdzi też, że Mirai oczyszcza powietrze.

Ale nie tylko to, które trafia do kabiny, ale też to dookoła (w pewnym sensie). Jak ma to działać? Na wlotach powietrza w Mirai zastosowano filtry, które mają eliminować od 90 do 100 proc. cząstek zanieczyszczeń o średnicy 0-2,5 mikrona, wliczając w to dwutlenek siarki i tlenki azotu. Mirai natomiast nie emituje kompletnie niczego szkodliwego, więc jej bilans pod tym względem jest ujemny.

Cena? Dobra, ale nie wiemy w sumie jaka.

Toyota oficjalnie deklaruje plan 10-krotnego podniesienia wysokości sprzedaży, wśród argumentów podając m.in właśnie obniżenie dotychczasowej ceny.

Marka przewiduje, że wzrost jego popularności będzie wynikiem większych możliwości produkcyjnych, a także atrakcyjności samochodu dla klientów, opierającej się na wysublimowanej stylistyce, bardzo dobrych osiągach, większej przyjemności z jazdy i obniżonej o około 20% cenie.

W tej chwili, według niemieckiej strony Toyoty, za Mirai już-poprzedniej-generacji trzeba zapłacić ok. 77 000 euro, co przekłada się według aktualnego kursu na około 345 000 zł. Moje toporne kalkulacje wskazują na to, że 20-procentowa obniżka oznaczałaby zejście poniżej poziomu 300 000 – a dokładniej do równowartości około 285 000 zł.

Czyli mielibyśmy auto na ogniwa paliwowe, rozmiarami plasujące się w segmencie E, z sensownym zasięgiem, ciekawym eko-napędem, a do tego wycenione – przynajmniej katalogowo – całkiem ciekawie.

Gdyby tylko było je gdzie tankować w Polsce…