16.04.2018

Przegląd ogłoszeniowy – co po Alfie Romeo 159?

Jest taki moment w życiu niemal każdego kierowcy, kiedy w trakcie jazdy autem uświadamia sobie, że to jest właśnie ten samochód, z którym może spędzić resztę życia. I mi dokładnie w takiej chwili eksplodował silnik.

Może nie eksplodował dosłownie (choć bez dymu się nie obeszło), ale z całą pewnością uznawany powszechnie za niezniszczalny 1.9 JTDM 8V (120 KM) pod maską mojej Alfy Romeo 159 dokonał żywota. Po – wskazywanych przez licznik – około 260 tys. km, pomimo regularnej obsługi serwisowej (wymiana wszystkich filtrów i olejów co 10-12 tys. km) i ogólnym zapewnieniom przy każdym szczegółowym przeglądzie, że wszystko jest ok.

Diagnoza po zwiezieniu auta do serwisu – dziura w bloku wielkości pięści, trzeba szukać nowego słupka. Nowy-nowy jest na tyle drogi, że pakowanie się w taki wydatek dla zadbanego, ale jednak powolnego i gołego auta nie ma większego sensu. Używany nie daje natomiast jakiejkolwiek gwarancji długoterminowego powodzenia operacji, nawet pomimo wydania sporej gotówki.

Cóż – pech. Ale czymś trzeba jeździć.

Przyszedł więc czas, żeby na podjazd wjechało coś innego niż dotychczasowa 159. Pytanie tylko – co? Pomysłów mam jak na razie kilka, a wymagania dość proste (choć dziwne):

Co więc znajduje się jak na razie na mojej liście?

Alfa Romeo 159 SW 1.75 TBi

Gdyby nie to, że naprawa mojej obecnej 159 jest zbyt ryzykowna i kosztowna, a jej efektem byłby w najlepszym przypadku nadal wolny i nadal słabo wyposażony samochód, to nie zastanawiałbym się w ciągu najbliższych lat nad zmianą.

Skoro jednak jest ku temu okazja (albo konieczność), to dlaczego nie naprawić błędu sprzed 2 lat, i zamiast słabiutkiego diesla wybrać mocną benzynę, najlepiej w wersji Ti i tak sobie jeździć, aż odpadną koła skończą się pieniądze na serwis?

Niestety z TBi jest taki problem, że albo ich nie ma, albo znikają błyskawicznie. Obecnie na Otomoto nie ma ani jednego sensownego egzemplarza 159 SW z tym silnikiem. A nie zamierzam rok polować na auto marzeń, bo bez auta uciekają mi piękne, słoneczne dni w górach.

Choć kolejnego egzemplarza 159, acz z innym silnikiem, nie wykluczam.

Mercedes klasy C 180, 2012 r., 178 000

Wybrany egzemplarz jest wprawdzie sedanem, ale byłbym w stanie z tym żyć. Poza tym spełnia bowiem wszystkie moje wymagania – jest mocniejszy od mojej byłej, ma sensowny benzynowy silnik o znośnej mocy, a do tego po prostu mi się podoba. Przy okazji pozwoli mi oglądać świat w trakcie jazdy przez celownik Mercedesa, a to oczywiście sprawia, że wszystko wygląda lepiej. A może inaczej – wszyscy bez takiego znaczka wyglądają gorzej.

Wyposażeniem wprawdzie to konkretne C nie rozpieszcza, ale też nie trzeba kręcić korbkami, żeby otworzyć okna, więc z pewnością dałoby się z tym żyć.

Za zakupem przemawiają też dwa inne fakty. Po pierwsze auto było kupione i serwisowane w salonie Mercedesa, który znam i do którego mógłbym w razie czego wpaść. Po drugie miał na gwarancji wymieniony silnik, więc jednostka napędowa jest niemal nowa.

Z drugiej strony oznacza to, że i taki silnik da się uszkodzić…

Volvo V70 III D5, 2011 r, 201 500 km

Zanim moje motoryzacyjne serce zaczęło bić dla Włoch, przez długie lata biło dla Szwecji (choć pieniądze z serwisu trafiały do Czech…). I nie mam żadnych wątpliwości, że jeśli szukałbym konkretnie dużego, wygodnego, praktycznego kombi, to powinienem wybrać akurat to auto.

Wszystko tu jest na swoim miejscu. V70 III podoba mi się niesamowicie, ma przepastny bagażnik i niesamowite fotele. Ten egzemplarz dodatkowo sprzedawany jest przez salon Volvo, został kupiony w polskim salonie Volvo i ma przejechane – przynajmniej teoretycznie – zaledwie 201,5 tys. km. Dla D5 to niewiele, choć mam obecnie pewne problemy z tym, żeby uwierzyć w niezniszczalne silniki. Ewentualne problemy w serwisie mógłby mi za to wynagrodzić dźwięk wygrywany przez 5 cylindrów. I choć nie kocham go jakoś przesadnie, to zawsze będzie lepszy niż czwórka.

Sporą zaletą jest też automat. Machać gałką w prawie 5-metrowym, komfortowym kombi z dieslem pod maską chce mi się umiarkowanie. Gorzej, że to stary Aisin-AW z serii TF-80, czyli nie można spodziewać się nieskończonej wytrzymałości.

Jedyne, co odstrasza od zakupu, to kolorystyka wnętrza. Moje Volvo marzeń powinno być beżowo-drewniane, a nie… czerwono-aluminiowe.

Choć jest w tym jakiś smaczek. A gdybym kiedyś zdecydował się je sprzedać, w tytule mógłbym bez wahania umieścić opis „jedynytakizobacz”.

Volvo S80 II D5, 2010 r., 171 000 km

Skoro pojawiło się V70, to nie mogło zabraknąć jego odmiany w sedanie. Tak, jest mniej praktyczna. Tak, nie jestem niczyim szoferem. Ale jednak bryła S80 – pomimo tego, że dość już leciwa – wciąż jest dla mnie niesamowicie atrakcyjna i z chęcią oglądałbym ja na swoim podjeździe.

W tym przypadku wszystko jest nawet lepiej, niż przy okazji poprzedniego V70.

Też jest to oferta od dealera, też pochodzi z Polski, też ma – jeśli prawdziwy – śmiesznie niski przebieg, też ma pod maską D5, a lista wyposażenia ciągnie się i ciągnie. Brakuje przede wszystkim nawigacji, ale w tym modelu to akurat lepiej.

Gdyby tego było mało, w środku jest też kolorystycznie tak, jak powinno być w Volvo. Ok, drewno mogłoby być jasne i matowe, zamiast ciemne i błyszczące, ale nie bądźmy już drobiazgowi.

Jedyne, co powstrzymuje przed udaniem się na jazdę próbną, to – poza mocno wysiedzianym fotelem kierowcy – fakt, że płaciłbym niemal tyle samo, co za V70 III, a zyskiem byłbym tylko ładniejszy wygląd. I próby wpakowania sporego psa na tylną kanapę tak, żeby nie zniszczył doszczętnie skórzanej tapicerki.

Niezbyt rozsądne.

Alfa Romeo Brera 1.75 Tbi, 2009 r., 134 373 km

Ten pomysł jest już natomiast skrajnie głupi, choć tylko na pierwszy rzut oka.

Zakładając, że z autem nie spędzę całego życia, na obecne warunki pasuje mi wręcz idealnie. Przeważnie bowiem jeżdżę w dwie osoby (a te w Brerze się zmieszczą) i z psem w bagażniku (na pewno jakoś się zmieści).

Rezygnuję więc z dwóch drzwi w 159 SW, a otrzymuję ciekawe auto (choć wyglądające trochę z profilu jak skrzyżowanie mydła z ziemniakiem), niezbyt często spotykane na drodze, za to z bardzo przyjemnym silnikiem benzynowym.

Pomijając niepraktyczność nadwozia, trudno przyczepić się do czegokolwiek. Samochód jest z polskiego salonu, sprzedaje go dealer Alfy, przebieg ma nieprzesadnie wielki, a 200 KM pod maską nie uczyni z niego przesadnego sportowca, ale pozwoli na zdecydowanie szybki połykanie kolejnych kilometrów.

Saab 9-5 2.0 2011, 2011 r., 206 000 km

Z kategorii kompletny odjazd (nawet pomimo pewnego pokrewieństwa z Insignią), ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest ten samochód z całej listy znudziłby mi się najpóźniej.

Jest też spora szansa, że nie spędzałbym z nim wiele czasu w serwisie – 160-konny, 2-litrowy diesel nie powinien serwować mi zbyt sporo niespodzianek (tak, tak, wiem – uszczelka pompy oleju!!!).

Szkoda tylko, że wersja SportCombi nie weszła na dobre na rynek. Auto w tej wersji nadwoziowej wygląda nie tylko nadal niesamowicie, ale dodatkowo jest też dużo praktyczniejsze.

Niestety opis tego konkretnego egzemplarza jest dość skromny. Poza tym, że ASO, w którym był serwisowany, było w dobrym stanie, nie wynika z niego nic. A 20-calowe koła po jednym wyjeździe w polskie góry nadawałyby się prawdopodobnie na śmietnik.

Czasu na dokonanie ostatecznego wyboru mam niewiele, więc zwycięzca listy zapewne pojawi się już niedługo.

Oj, będzie wpis.