08.11.2019

Mercedes zapowiada, że stworzy elektryczną klasę G. Zapomniał tylko dodać, kiedy to zrobi

Tak, będzie elektryczna klasa G. Mało tego – według prezesa Daimlera, jeśli Mercedes kiedyś przestanie produkować samochody, to klasa G będzie właśnie tym pojazdem, który jako ostatni zjedzie z lini produkcyjnej.

Głodni szczegółów na temat klasy G zasilanej prądem niestety muszą obejść się na razie smakiem. Deklaracja ze strony Mercedesa jest na tyle otwarta, że można ją – w kwestii terminowej – interpretować na dowolny sposób. Kiedyś będzie klasa G na prąd. Poza tym nie wiadomo nic – ani tego, ile będzie kosztować, ani tego, czy to będzie klasa G tej generacji, ani tego, ile będzie kosztować. Nic.

Chociaż…

… już samo to, że będzie elektryczna klasa G, to jest coś.

I tak pełnym… prądem!

Przede wszystkim dlatego, że mogłoby to oznaczać, że klasa G naprawdę przetrwa wszystko. Zaczynała przecież trzy dekady temu jako samochód użytkowy, z czasem stając się synonimem bezczelnego samochodu luksusowego (i świetnej terenówki jednocześnie), nie zmieniając się aż tak bardzo.

I kiedy zaczynało się wydawać, że wielka, kwadratowa terenówka z wielkimi silnikami nie ma szas przeżyć kolejnych trzech dekad, Mercedes stwierdza – wsadzimy tam silnik elektryczny i będziemy ją produkować aż do końca naszej firmy. Strzelam, że w formie z zewnątrz niespecjalnie zmienionej. To by było coś naprawdę wyjątkowego.

Z drugiej strony – klasa G z silnikiem elektrycznym wydaje się… mniej bezczelna? Jasne, nie ma już wersji z V12, ale wersje z rzędową szóstką czy tym bardziej widlastą ósemką nie są synonimami oszczędności i ekologicznej rozwagi. Wręcz przeciwnie – w nadwoziu klasy G są wręcz zaprzeczeniem tego wszystkiego w najbardziej bezczelny z możliwych sposobów. I bardzo dobrze.

Natomiast w elektrycznej klasie G – która już zresztą nieoficjalnie kiedyś powstała – tego efektu już nie będzie. Jasne, minie nas coś wyglądające na pierwszy rzut oka jak mobilny kiosk, ale bez tego całego warczenia i pomrukiwania. Trochę mniej bezczelne, trochę mniej klimatyczne. Chyba że chodzi o ten klimat, który mamy chronić.

Nie mówiąc już o tym, że zapewnienie elektrycznej klasie G osiągów np. G 63 będzie sporym wyzwaniem. Elektryczny Gelandewagen stworzony przez Kreisela rozpędzał się wprawdzie do 5,6 s, ale już np. jego prędkość maksymalna wynosiła ok. 180 km/h. Obecna benzynowa klasa G od AMG jest nie tylko szybsza (4,5 s), ale i z pewnością rozpędzi się do wyższych prędkości.

Atutem elektrycznej klasy G mogłaby być cena.

Ale nie dlatego, że byłaby niska, a dlatego, że byłaby piekielnie wysoka. Czyli mielibyśmy przypadek podobny do sytuacji z V12 w S czy G. Niekoniecznie kupuje się je dla osiągów (tym bardziej, że V8 Mercedesa były niemal perfekcyjne, a do tego w wielu przypadkach lepsze), ale po to, żeby mieć to, co najdroższe w gamie.

Im droższy, tym większa szansa na sukces.

Może więc podjechanie pod przedszkole bezszelestną klasą G byłoby tym czymś? W końcu bulgocącą terenówkę Mercedesa może sobie kupić każdy. A elektryczną? Patrząc na to, że G 63 kosztuje bez dodatków 760 000 zł, a G 500 – 553 500 zł, jest pole do popisu.

Pytanie, czy klienci faktycznie elektryczność klasy G potraktują jako wyróżnik. Obawiam się jednak, że kiedyś po prostu nie będą mieli wyboru.

Póki co jednak klasa G pozostaje taka, jaka jest i pewnie szybko się to nie zmieni. Tym bardziej, że Mercedes przy okazji premiery aktualnej generacji Gelandewagena nic nie wspominał o tym, że jego płyta podłogowa jest gotowa na pełną elektryfikację. A upychanie akumulatorów do auta projektowane od podstaw jako spalinowe raczej nigdy nie jest dobrym pomysłem.