REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Dzika przygoda w rytmie postapo. Netflix dowozi nowe sci-fi — „Miłość i potwory”

Pokochać to tu można, ale potwory. W „Miłości i potworach” praktyczne efekty specjalne idą w parze z CGI, przez co dają posmak oldschoolowego kina science fiction, które twórcy usilnie próbują ubrać w płaszcz nowoczesnych, z ducha postmodernistycznych zabiegów.

14.04.2021
15:25
miłość i potwory netflix recenzja opinie
REKLAMA

Efekty specjalne to pierwsze co rzuca się w oczy podczas seansu „Miłości i potworów” (nie bez powodu film otrzymał za nie nominację do tegorocznych Oscarów). Potwory, które widzimy na ekranie, zostały powołane do życia przez Stevena Boyle'a. Kreatury powstały z połączenia metod praktycznych i CGI. Dzięki temu nie rażą swą sztucznością. Przerośnięta żaba, ogromny ślimak i reszta zmutowanych zwierząt przywodzi na myśl stwory z „Labiryntu” czy zaonidy Screaming Mad George'a z jego reżyserskiego debiutu „Mutroniki”. Nie sposób oderwać od nich wzroku i chciałoby się spędzić z nimi więcej czasu, niż jest nam dane. Twórcy odwalili kawał dobrej roboty, budując świat przedstawiony. Nie ma w nim ani krzty fałszu. Jest wiarygodny, fascynujący i powala swą różnorodnością. W przypadku fabuły jest już jednak nieco gorzej.

REKLAMA

Miłość i potwory” zostały stworzone z powidoków innych, dobrze nam znanych filmów.

Joel Dawson wprowadza nas do swojej rzeczywistości niczym Columbus z „Zombieland”. Tutaj wspomni o taniej kliszy mówiąc o asteroidzie, która zniszczyła znany nam świat, tam przedstawi swoją codzienność, a wszystko zostanie wzbogacone krótką sekwencją montażową. Główny bohater nie przeżył, bo uporczywie trzyma się ustalonych zasad, ale dlatego, że jest tchórzem. Kiedy staje w obliczu zagrożenia, paraliżuje go strach. Nie przeszkadza mu to jednak wyruszyć z bezpiecznej kolonii w podróż przez kilkadziesiąt mil do miejsca pobytu swojej niewidzianej od początku apokalipsy (będzie już z siedem lat!) dziewczyny. Przemierza kolejne odcinki trasy z napotkanym po drodze wiernym psem u boku niczym Robert Neville z „Jestem legendą”.

W końcu Joel na swej drodze spotyka nauczyciela, który wpaja mu zasady pozwalające przeżyć w głuszy i stawiać czoła kolejnym potworom. Mamy więc ewidentnie do czynienia z opowieścią inicjacyjną o pokonywaniu własnych lęków. W ostatnim akcie dochodzi do tego nieco infantylne przesłanie, że nie należy kurczowo trzymać się przeszłości, ale żyć chwilą. Twórcom w żadnym wypadku nie zależy na oryginalności, czy głębi filmu.

Największą wartość znajdziemy tu w dekonstrukcji gatunkowych klisz. Michael Matthews uwydatnia każdy, schematyczny fabularnie motyw, jednocześnie go wyśmiewając. Czy to słownie, czy za pomocą obrazu. Nie znajdziemy „Miłości i potworach” żadnych pretensji. Jest za to zabawa konwencją postapokaliptycznych produkcji i chęć dostarczenia widzom prostej rozrywki.

Miłość i potwory

I to się rzeczywiście udaje.

REKLAMA

„Miłość i potwory” jest filmem, który bardzo łatwo polubić i zatopić się w nim bez reszty. Znajdziemy tu wiele elementów przykuwających uwagę, ale też oglądaniu bez przerwy towarzyszy poczucie miałkości. To taka prosta fraszka i twórcy mogli sobie pozwolić na chociaż odrobinę więcej szaleństwa. Chciałoby się, żeby byli odważniejsi w eksplorowaniu gatunku i pastiszowym obnażaniu jego schematu. Zamiast tego zatrzymują się wpół drogi, jakby nie do końca chcieli pokazywać samoświadomości swojej produkcji. Brną od jednego punktu do drugiego i nieraz wydaje się jakby wydłużali prezentowaną historię na siłę. Tym samym tytuł pozostawia po sobie miłe, ale bardzo mgliste wrażenie. Na wieczorny seans po ciężkim dniu nada się więc idealnie. Nie pozostaje nic innego, jak chwycić kuszę, pogłaskać psa i stanąć twarzą w twarz z wielkimi potworami. W imię miłości... do kina oczywiście.

„Miłość i potwory” obejrzycie na platformie Netflix.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA