REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

5 lat temu odszedł David Bowie, geniusz z błyskawicą na twarzy

Kiedy ktoś pyta mnie o ulubioną piosenkę, bez wahania odpowiadam — Space Oddity. Dziś mija okrągła rocznica śmierci jej genialnego twórcy: wokalisty, multiinstrumentalisty, aktora, malarza i dyktatora trendów, który swoją artystyczną wrażliwością wywrócił świat sztuki i kultury do góry nogami. Pięć lat temu odszedł David Bowie.

10.01.2021
12:00
david bowie rocznica smierci wspomnienie
REKLAMA
REKLAMA

Do takiej legendy jak Bowie trudno podejść, nie ocierając się o banał lub patos, jednocześnie kondensując jego nadzwyczaj bogaty dorobek. Właściwie nie ma chyba jednego określenia, które oddałoby złożoność jego postaci: powiedzieć o nim „wybitny artysta”, to trochę tak, jakby określić kino Bergmana albo Felliniego jako fajne. Dziś mija pięć lat, odkąd świat muzyki (i nie tylko) pożegnał człowieka, który na zawsze zrewolucjonizował wszystko, co można było sobie wyobrazić, myśląc o sztuce przez wielkie S.

Odyseja kosmiczna Bowiego

Pierwszym wielkim hitem (i zarazem moim ulubionym utworem wszech czasów) Davida Bowiego była piosenka Space Oddity z albumu o tym samym tytule z 1969 roku. To właśnie ona sprawiła, że jeszcze jako nastolatka ściągnęłam z internetu (wtedy jeszcze nie dysponowałam własnymi pieniędzmi, a pokusa była zbyt silna) całą dyskografię Bowiego, przepadając tym samym na kilka miesięcy w świat oryginalnych brzmień brytyjskiego muzycznego geniusza (drugi taki muzyczny trip przeżyłam potem już tylko w towarzystwie Kate Bush). Od tamtej pory utwór, którego tytuł nawiązuje do głośnej „Odysei kosmicznej” Kubricka, towarzyszy mi aż do dziś: darzę go takim sentymentem i szczerym uwielbieniem, że celowo ograniczam odtwarzanie go do zaledwie kilku razy w roku, aby mi się zwyczajnie „nie znudził” (choć dałabym sobie uciąć rękę, że to się nigdy nie wydarzy).

Piosenka opowiadająca o astronaucie („Major Tom”), który w tajemniczych okolicznościach znika w kosmicznych czeluściach jest też całkiem adekwatnym akompaniamentem do celebrowanej dziś przez fanów Bowiego na całym świecie rocznicy jego śmierci. W końcu bohater piosenki, podobnie jak Bowie pięć lat temu, utracił „kontakt z Ziemią” i zjednoczył się z Kosmosem, który był jednym z najważniejszych motywów pojawiających się w jego twórczości.

Nieokiełznany eklektyzm i czarna gwiazda śmierci

Licząca prawie 30 albumów studyjnych dyskografia Davida Bowiego jest jak podróż dookoła świata: sięgając do najwcześniejszych krążków, jak wspomniany album „Space Oddity”, czy nieco późniejszy „The Man Who Sold the World” (jakież było moje nastoletnie zdziwienie, gdy okazało się, że słynny przebój Nirvany w oryginale wykonywał Bowie...) znajdziemy się w zupełnie innej stylistyce niż ta, którą odnajdziemy w ogranym już przez radiowe rozgłośnie (i dobrze) Rebel Rebel, Ashes to Ashes, Let's Dance czy Tonight. Jeszcze inną bajką jest późniejsza i schyłkowa twórczość Bowiego przypadająca na początek XXI wieku — „Heathen” z 2002 r. uznano za najwybitniejszy krążek artysty od czasów kultowego „Scary Monsters (and Super Creeps)” z 1980 r., a wieńcząca ziemską wędrówkę muzyka płyta „Blackstar” ( ★ ) uchodzi za niepokojący wręcz symbol jego biografii i dorobku. Na ostatnim krążku (który ukazał się nota bene w 69. urodziny artysty, czyli 8 stycznia 2016 r. i jednocześnie na zaledwie dwa dni przed jego śmiercią) odnajdziemy kwintesencję trudnego do zdefiniowania, ale przenikniętego tą samą, przebijającą z wszystkich albumów melancholią stylu Bowiego.

W czasie powstawania „Blackstar”, David Bowie zmagał się z nowotworem wątroby — ukrywając chorobę przed światem i dzieląc przytłaczający sekret jedynie z najbliższymi (nawet współpracujący z nim wówczas muzycy nie zdawali sobie sprawy z tego, w jakim poważnym jest stanie). W związku z osłabieniem poddającego się chemioterapii Bowiego, większość utworów z ostatniego krążka nagrano jako dema w domowym studiu artysty. Choć samemu Bowiemu nie dane było doświadczyć sukcesu, jaki osiągnęło wydawnictwo, płyta „Blackstar” została świetnie przyjęta przez krytykę i odnotowała imponujące wyniki sprzedażowe.

David Bowie: człowiek, który spadł na ziemię

Z kosmicznymi skojarzeniami twórczości Bowiego dobrze koresponduje tytuł pierwszego filmu, w którym debiutował: po roli w „Człowieku, który spadł na ziemię” Nicolasa Roega zebrał znakomite recenzje (wcześniej zadebiutował scenicznie jako aktor w broadwayowskiej wersji „The Elephant Man”). Mogliśmy go też oglądać m.in. w takich produkcjach jak „Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence” czy „Prestiż”.

Jeszcze za życia Bowie stał się ikoną popkultury — jego utwór Station to Station towarzyszy Christane F., głównej bohaterce głośnej książki „My, dzieci z dworca ZOO” (zresztą to właśnie David Bowie współtworzył ścieżkę dźwiękową do filmowej adaptacji powieści, a w filmie wybrzmiewa m.in. utwór Warszawa). Nieoficjalnie mówi się też, że odwiedziny polskiej stolicy przez muzyka mają być jednym z motywów w nowej książce Doroty Masłowskiej.

Androgyniczny outsider z błyskawicą na twarzy

Ze względu na swoje nieszablonowe rozwiązania muzyczne i równie niekonwencjonalny wizerunek, David Bowie przeszedł do historii jako trendsetter wyprzedzający swoją epokę (a może nawet kilka epok...?). Swoboda, z jaką mówił o swojej nieheteronormatywności (kwestia orientacji seksualnej Bowiego była szeroko dyskutowana: on sam określał się raz jako homoseksualista, raz jako biseksualista, innym razem przekonywał, że jest heteroseksualny, a utożsamienie się z ruchem LGBT było jedynie marketingowym zabiegiem, do którego zmusić go mieli spece od wizerunku) i kreował własną tożsamość (jedną z jego cech charakterystycznych była androgyniczna uroda, a sceniczne stylizacje Bowiego szokowały nie tylko barwnymi makijażami, ale i swobodnym podejściem do tego co męskie/kobiece), został zapamiętany jako outsider: kolorowy ptak, który bawił się własną tożsamością (występował pod pseudonimami symbolizującymi jego alter ego — jak Ziggy Stardust i Aladdin Sane) z powodzeniem mógłby dziś być (i zresztą często jest) twarzą ruchów równościowych i środowisk LGBT.

Na czym polega trwający fenomen Starmana?

Czy David Bowie naprawdę był outsiderem? A może tylko showbiznesowym fachurą albo wykorzystującym innych wampirem energetycznym? Czy naprawdę był gwiazdorem, czy tylko tanią musicalową błyskotką? Czy był gejem, czy tylko sugerował, że nim jest? Na wszystkie te tezy istniały dowody [...] Prawda jest taka, że David Bowie — pomijając blichtr i gwiazdorstwo — najbardziej ewoluował wewnętrznie. Tak jak doktor Faust zaprzedał duszę i jak Robert Johnson paktował z diabłem na rozstaju dróg, podobnie wielu innych artystów próbowało osiągnąć więcej, niż pozwalały granice talentu, którym zostali obdarzeni. David Bowie, młodzieniec z wielką ambicją i większą porcją uroku niż wrodzonych zdolności, posiadł tajemną wiedzę, o której wszyscy marzymy: przekształcił siebie i swoje przeznaczenie.

— pisze w biografii Bowiego Paul Trynka, autor książki „Starman. Człowiek, który spadł na ziemię”.

REKLAMA

I do tej znakomitej (i obszernej) lektury odsyłam każdego, kto chciałby nieco bliżej przyjrzeć się jednemu z najciekawszych artystów przełomu XX i XXI wieku. W końcu słynna już sentencja „jest nowa fala, jest stara fala i jest David Bowie” nie wzięła się znikąd.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA