REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. VOD
  3. Dzieje się

Disney: Przesuwamy premiery „Czarnej wdowy” i innych hitów, bo COVID-19. Inwestor Disneya: wrzucajcie wszystko od razu do streamingu!

Do ciekawej sytuacji doszło ostatnio na łamach serwisu Variety, gdzie jeden z ważniejszych inwestorów Disneya zwrócił się bezpośrednio do CEO studia Myszki Miki z sugestią, by nie czekać z premierami dużych filmów wytwórni na lepsze czasy, tylko udostępnić je w streamie.

21.10.2020
17:15
Materiał promujący film Czarna wdowa
REKLAMA
REKLAMA

To sytuacja o tyle rzadko spotykana, że raczej nie słyszeliśmy dotąd o tak wyraźnych głosach inwestorów danej firmy, którzy doradzaliby jej konkretne działania, i to przeciwne względem ich zamiarów.

Jak wszyscy wiemy, Disney, jak i każde liczące się w Hollywood studio filmowe, przesunęło premiery swoich najważniejszych filmów na przyszły, miejmy nadzieję, że bardziej udany, 2021 rok. Eksperyment z premierą filmu „Mulan” w płatnym oknie VOD się nie udał, więc wytwórnia nie chce podobnie ryzykować z nadchodzącymi hitami od Marvela, czyli „Czarną wdową” oraz „Eternals”. To po prostu za drogie produkcje, w które wpakowano mnóstwo pieniędzy na budżety i promocję, by móc pozwolić sobie na kolejne straty. A Disney i tak jest pod solidną kreską w bieżącym roku.

Wtem na scenę wkracza, cały na biało, inwestor Disneya, i to jeden z tych poważniejszych, Dan Loeb, zwracając się wprost do Boba Chapeka, obecnego szefa firmy, by ten odpuścił sobie czekanie na powrót do normalności i wrzucił wszystkie planowane filmy do streamingu:

Biorąc pod uwagę silną relację, jaką ma Disney z konsumującą rozrywkę publicznością, dzięki takim franczyzom jak produkcje Marvela, Star Wars czy dzieła studia Pixar, firma może sobie pozwolić na to, by ichniejsze treści dodatnio wpłynęły na bazę subskrybentów platformy.

Poniekąd inwestor ma rację. Decyzja, by udostępnić film „Mulan” w Disney+ za dodatkową opłatą, była przestrzelona i wręcz kuriozalna. Oczywiście rozumiem, że Disney chciał w ten sposób jak najszybciej zwrócić koszty produkcji (a te wyniosły 200 mln dol., bez promocji), natomiast wyszedł na tym jeszcze gorzej.

Niedawna decyzja, by nie czekać premierą filmu „Co w duszy gra” na kina, tylko od razu zaprezentować go w Disney+ już w ramach abonamentu to dobry trop.

I, jak stwierdził Loeb, jest to swoista inwestycja w przyciąganie kolejnych subskrybentów. Coś na kształt treści, która jest jednocześnie reklamą serwisu.

Oczywiście tego typu reklamy nie są tanie („Co w duszy gra” kosztowało 150 mln dol.), ale rzeczywiście można zakładać, że koniec końców Disney coś na tym może zarobić. Sęk w tym, że jeden film, nawet największy przebój, nie przyciągnie stałych klientów gotowych płacić co miesiąc za usługę, w której nie ma zbyt wiele.

Jak pisałem już w paru wcześniejszych tekstach, Disney+ ma bogatą bibliotekę, ale są to głównie archiwalne treści (przynajmniej na ten moment). I są to treści przeznaczone albo dla dzieci, albo dla fanbojów superbohaterów i „Gwiezdnych wojen”. Większość z nich widziała te filmy po parę razy w kinach, posiada też pewnie kopie wydań Blu-ray itd. Ile razy można oglądać „Avengersów”? Na pewno nie tyle, by płacić za to co miesiąc abonament. Sam „The Mandalorian” problemu nie załatwi.

Pod tym względem rzeczywiście może się wydawać, że dobrym pomysłem jest taśmowe wrzucanie wszystkich wyprodukowanych filmów do streamingu z pominięciem (przynajmniej na razie) kin. Tym bardziej, że obecna sytuacja tylko temu sprzyja.

Ale jest to w gruncie rzeczy krótkowzroczne rozwiązanie. Żadne studio filmowe nie zarobi tak samo dużych pieniędzy w streamie, jak by to miało miejsce w dystrybucji kinowej.

W streamingu dochód pochodzi od każdego płacącego abonament, a nie za pojedynczy film - jak to ma miejsce w kinach (choć to właśnie chciał przeforsować Disney przy okazji „Mulan”). Co więcej, nawet jeśli, nie daj Boże, kina przestałyby funkcjonować (a co niektórym to realnie grozi) to ludzie i tak nie byliby skłonni płacić za dostęp do filmu w wersji VOD,  tylko oczekiwaliby jego premiery w serwisie, za który już płacą co miesiąc.

Netflix wspomaga się oczywiście przychodami z abonamentu swoich prawie 200 mln subskrybentów, ale to nie jest tak, że ów abonament finansuje wszystkie operacje tego serwisu, gdyż firma ma potężny dług. Studia filmowe też oczywiście funkcjonują na pożyczonych pieniądzach, ale one często się zwracają na etapie dystrybucji kinowej. Końca długu Netfliksa na razie nie widać.

Do tego dochodzi też aspekt oglądania blockbusterów na mniejszym niż kinowy ekranie, a akurat te filmy powstają z myślą o nim. To naprawdę żadna przyjemność doświadczania „Avengersów” czy „Gwiezdnych wojen” na ekranie smartfona, laptopa, czy nawet ponad 40 calowego telewizora. A nie oszukujmy się, nikt nie ogląda tych produkcji dla fabuły, bo ani nie ma w nich intrygi rodem z „Gry o tron” ani dramaturgii na miarę „Breaking Bad” czy „Sopranos”.

Nawet gdyby Disney umieścił „Czarną wdowę i „Eternals” od razu w streamingu, to i tak byłby to wyjątek, gdyż na ten moment nie istnieje sposób, by tworzyć tak drogie produkcje z przeznaczeniem do streamu, i oczekiwać, że da się na nich zarobić. A jeśli już otworzymy tę furtkę, to kolejne superprodukcje przestaną być takie „super”, gdyż będą musiały mieć znacznie okrojone budżety, by się opłacały w modelu subskrypcyjnym.

Jak wszystkie niepewne i dramatyczne czasy, obecna sytuacja jest siłą rzeczy ciekawa, bo nie wiemy jeszcze jak to wszystko się poukłada. Z oczywistych względów dystrybucja kinowa na świecie jest w poważnym kryzysie. W samym tylko naszym kraju wydatki na reklamę, które były dotąd jednym z głównych źródeł przychodów dla kin, lecą na łeb na szyję. W Stanach niektóre sieci kinowe zapowiadają, że pieniędzy starczy im na ok. 4 miesiące. A co potem?

Czy obserwujemy realny początek końca dystrybucji kinowej? Czy zostanie ona jedynie w jakichś szczątkowych ilościach pojedynczych kin, do których w erze post-COVID-19 będą chodzić ci najwięksi pasjonaci? Czy kina zmienią się w obecne biblioteki?

REKLAMA

Czy jeśli streaming stanie się główną platformą do spożywania treści filmowych, to czy wraz z tym spadnie też ogólna jakość filmów? Czy model subskrypcyjny w ogóle przetrwa próbę czasu? A może w obliczu rosnącej ilości serwisów VOD nadejdzie zapotrzebowanie na model a la carte, czyli każdy po prostu będzie sobie sam wybierał jakie treści chce oglądać spośród dostępnych dostawców?

Te niepokojące pytania pozostają na razie ciągle otwarte. Choć wiem, że są w tej chwili ważniejsze kwestie, to pamiętajmy, że mówimy tutaj o branży, w której zatrudnionych jest setki tysięcy ludzi, a już jak uporamy się z wirusem, to na szali jest jakość treści, które będą nam serwowane. W tej chwili to może problem pierwszego świata, i ogólnie chyba taki jest, natomiast im gorsza jakość/poziom szeroko rozumianej kultury, tym słabsze społeczeństwo. Warto mieć to na uwadze.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA