REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

„365 dni” już dziś w telewizji. Wstydzimy się, ale oglądamy z wypiekami na twarzy

„365 dni” to istny fenomen. Książka sprzedała się w liczbie przekraczającej pół miliona egzemplarzy, a film obejrzało już łącznie ponad milion osób. Co wpłynęło na ten niekwestionowany, komercyjny sukces Blanki Lipińskiej?

08.10.2021
21:35
Blanka Lipińska 365 dni. Fenomen książki i filmu. Erotyka po polsku
REKLAMA

Blanka Lipińska i jej proza stały się krajowym fenomenem. Autorka zadebiutowała w lipcu 2018 roku. Do dzisiaj zakupiono ponad pół miliona egzemplarzy „365 dni”, a po kontynuacje sięgają setki tysięcy osób. Skąd wynika taka popularność zarówno oryginału, jak i produkcji na nim opartej?

REKLAMA

Powodów może być kilka.

Reklamowane jako polska odpowiedź na „50 twarzy Greya”, „365 dni” po pierwszym weekendzie wyświetlania miało niecałe pół miliona widzów. Co z tego, że do tej pory recenzenci zdążyli zmieszać film z błotem? Ich opinia nie jest ważna. Każdy chce sam sobie wyrobić zdanie na temat, kontrowersyjnej przecież produkcji na podstawie jeszcze bardziej kontrowersyjnego bestsellera.

Cały marketing dookoła zarówno książki, jak i filmu zbudowany jest na kontrowersji związanej z dyskusją o seksualności. Blanka Lipińska każdym swoim występem w mediach udowadnia, że jest silną, niezależną, pewną siebie, cieszącą się cielesnością, świadomą swej seksualności kobietą. I bardzo dobrze, że właśnie taka jest, a przynajmniej, że taka jest jej medialna persona.

365 dni/fot.: Next Film class="wp-image-377307"
365 dni/fot.: Next Film

A jak wszyscy dobrze wiemy „sex sells”.

Seks jest w stanie sprzedać wszystko. I to na nim Blanka Lipińska zbudowała swą renomę. Być może gdyby to ona, a nie Anna Maria Sieklucka usiadła naprzeciw Romana Praszyńskiego i udzielała mu wywiadu, podjęłaby jego grę. Ba, prawdopodobnie zmiażdżyłaby go swoją osobowością. O tym możemy jednak na razie tylko gdybać. Pewne jest to, że pisarka jest medialnym stworem, a jej zachowanie zwykle odbija się głośnym echem wśród jej zwolenników i przeciwników.

Lipińska jest bardzo wyrazistą postacią i potrafi oddziaływać na wyobraźnie odbiorców. Swoim zachowaniem kontrastuje z innymi osobami publicznymi. W ten sposób urasta wręcz do rangi symbolu kobiecego wyzwolenia. Umiejętnie gra na najniższych instynktach naszego pruderyjnego społeczeństwa. I dlatego wiele rzeczy może jej ujść na sucho.

„365 dni” to nic innego jak porno dla gospodyń domowych.

W książce pełno niezbyt trafnych porównań czy metafor. Za przykład niech posłużą cytaty wzięte z artykułu na portalu Granice:

Moim oczom ukazał się obraz, którego bałam się najbardziej. Jego piękny, równy i niebywale gruby k*tas sterczał niczym świeczka wetknięta w tort, który dostałam w hotelu w dniu swoich urodzin. Był doskonały, idealny, nie za długi, ale gruby prawie jak mój nadgarstek […].

Twój zapach czułem już, kiedy stanęłaś w progu domu. Chciałbym go z ciebie zlizać. – Mówiąc to, zaczął rytmicznie i mocno zaciskać dłonie na moich ramionach.

Film, posługując się językiem wizualnym, a nie literackim, oszczędza nam podobnych zwrotów. Niemniej wydaje się, że Blanka Lipińska miała za dużo do powiedzenia w trakcie jego realizacji, co jest motywem często powracającym w kolejnych recenzjach. Nie ma tu za wiele osobowości Barbary Białowąs, jest za to mnóstwo pisarki i niezbyt kinowych uproszczeń.

W ekranizacji „365 dni” nie brakuje seksu, ale jest on podany bez erotyki. To czysty pozbawione chemii, wulgarne i nieurozmaicone filmowymi środkami porno. W dodatku niezbyt ekscytujące. Nie są to słowa zgorzkniałego i zazdrosnego purysty, a kogoś, kto w wielu adaptacjach „Wenus futrze”, „9 ½ tygodnia” czy produkcjach sygnowanych nazwiskiem Waleriana Borowczyka dostrzegał czysty mistycyzm kinowego romansu zbudowanego na cielesności. Niestety w tytule na podstawie prozy Lipińskiej go nie znalazłem.

Na bezrybiu i rak ryba.

Popularność zarówno filmu, jak i książki, na podstawie której powstał pokazuje pewną przypadłość, na jaką cierpią polscy widzowie i czytelnicy. Wszyscy jesteśmy spragnieni rodzimego gatunku. Nie artystycznych komentarzy społecznych, tylko czystej, gatunkowej magii. Dlatego tłumnie gnamy na kolejne komedie romantyczne czy sięgamy właśnie po prozę Blanki Lipińskiej. Niestety w tej pogoni za najprostszymi, eskapistycznymi marzeniami, doświadczanymi tyle razy podczas seansów hollywoodzkich produkcji, zapominamy o jakości.

We współczesnej polskiej kinematografii, nawet jeśli to powoli się zmienia, brakuje nam dobrego kina gatunkowego. Z jednej strony mamy te wspomniane przesłodzone komedie romantyczne, z drugiej rzadko kiedy udane produkcje historyczne, a z trzeciej filmy sygnowane nazwiskiem Patryka Vegi. Chwytamy się ich niczym tonący przysłowiowej brzytwy, bo nie mamy tak naprawdę z czego wybierać.

REKLAMA

Być może więc prawda wygląda tak, że popularność Blanki Lipińskiej wynika z nieudolności kolejnych twórców sięgających po gatunki. Ta nieudolność może się objawiać w czynnikach zewnętrznych (promocja) lub wewnętrznych (walory rozrywkowe i artystyczne). Rzadko kiedy idą one ze sobą w parze. Kiedy jeden z nich jest udany, osoby odpowiedzialne za drugi okazują się pozbawieni wyobraźni. Być może więc dopóty będziemy chwalić i wspierać największe gnioty wychodzące spod ręki Polaków, dopóki ktoś nie pokaże, że w naszym kraju można sprawnie łączyć marketing z wartościową rozrywką.

Artykuł opublikowany ponownie po drobnych zmianach.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA