REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Seriale

Ktoś zakpił sobie z posiadaczy Netfliksa. Serial „Marianne” miał być najstraszniejszym horrorem serwisu, a jest parodią

Posiadacze Netfliksa uwielbiają kino grozy. Do tej pory poza „Nawiedzonym domem na wzgórzu” serwis miał jednak niewiele udanych oryginalnych horrorów. Pierwsze zapowiedzi związane z „Marianne” sugerowały jeszcze straszniejszą opowieść. Zamiast tego widzowie stali się celem okrutnego żartu twórców.

17.09.2019
10:30
marianne netflix recenzja
REKLAMA
REKLAMA

W takich chwilach jak ta recenzent filmowy może na nowo uwierzyć w sens swojego zawodu. W teorii widzowie mają obecnie mnóstwo możliwości, by poznać wiele interesujących ich informacji na temat nowego filmu czy serialu. Mamy zwiastuny i media społecznościowe, które są w stanie zdobyć odbiorców nawet przed premierą danej produkcji. A jednak wiara w tego typu źródła nie powinna być bezwarunkowa. Udowadnia to nowy horror od Netfliksa, czyli „Marianne”.

Tak udostępniony przez serwis trailer, jak i pierwsze reakcje amerykańskich widzów na francuski serial pełne są absolutnie nieprawdziwych informacji. „Marianne” miało rzekomo być przerażającym do szpiku kości horrorem, który oglądany w ramach binge-watchingu jest w stanie pozbawić widzów jakichkolwiek szans na sen. Po obejrzeniu produkcji jestem w stanie powiedzieć, że brzmi to wszystko jak kiepski żart.

„Marianne” opowiada historię demonicznej wiedźmy, która chce, by główna bohaterka... nadal pisała o niej książki.

Serial rozpoczyna się zapoznaniem widza z Emmą Larsimon. Kobieta jest autorką popularnych na całym świecie bestsellerów o walce Lizzie Larck z wiedźmą i żoną demona w jednym – Marianne. Właśnie napisała ostatnią część sagi i obiecuje zabrać się za pisanie bardziej poważnych dzieł. Wkrótce zaczynają się jej jednak śnić koszmary podobne do tych, przez które cierpiała w dzieciństwie. We wszystkich pojawia się Marianne, która (jak ostrzega Emmę dawna przyjaciółka) pragnie podobno skrzywdzić rodziców pisarki. Larsimon udaje się więc w rodzinne strony ze swoją asystentką – zdeterminowana, żeby raz na zawsze zamknąć sprawę wiedźmy z Elden.

Premierowy odcinek „Marianne” jeszcze próbuje udawać, że mamy do czynienia z prawdziwym (choć nieszczególnie strasznym horrorem). Od drugiego epizodu zaczyna się jednak całkowita mieszanka stylów, pojawiają się co jakiś czas elementy parodii. Dalsze przygody Emmy, jej asystentki i przyjaciół z dawnych lat momentami przypominają zagubiony odcinek animacji „Scooby Doo”. Nic nie jest tu do końca poważne, zwłaszcza że do inspiracji twórców można jeszcze spokojnie dopisać Davida Lyncha, detektywa Clouseau, „Martwe zło” i rozmaite parodie wykpiwające folklor i dawne wierzenia. Niektóre sceny w ogóle nie nawiązują zaś do estetyki grozy w jakiejkolwiek formie i zamiast tego wyglądają jak filmy o grupie dawnych przyjaciół, którzy odnajdują się po latach, które swego czasu zdominowały festiwal w Sundance.

Główną motywacją Marianne jest parcie na szkło, ale w scenach grozy wiedźma raczej kryje się w cieniu.

Wbrew wszystkiemu co pokazano w ramach kampanii marketingowej, nowy serial Netfliksa nie ma przede wszystkim straszyć widzów. Ale nawet, gdyby twórcy autentycznie chcieliby zrobić horror, to ponieśliby porażkę. Dlatego, że „Marianne” korzysta z najbardziej sztampowego zestawu niskobudżetowego kina grozy, jakie tylko można sobie wyobrazić. Gra cieni, nastrojowa muzyka (niektóre utwory brzmią niemal jakby były żywcem ściągnięte z kilku klasycznych horrorów), ewidentne ruchy kamery, szybkie cięcia i wszechobecne jump scares. Większość posunięć twórców ma zamaskować braki budżetowe i stworzyć ogólny nastrój tajemniczości. Wychodzi to jednak wyjątkowo nieudolnie. Dobrym ćwiczeniem jest zatrzymywanie ekranu w momentach, gdy przez sekundę widać na nim oblicze wiedźmy. To obrazek bardziej groteskowy i zabójczo śmieszny niż przerażający.

marianne netflix recenzja class="wp-image-323691"

Na poważnie przestraszyć się „Marianne” mogą zresztą tylko osoby, u których ciarki na plecach wzbudzają starsze panie robiące przesadzone miny, dzieci błyszczące oczami z cienia, głośno szczekające psy i dalekie od wybitnego CGI. Francuskim twórcom nieszczególnie udaje się też wytworzyć wszechogarniającą atmosferę zagrożenia, bo zbyt często przerywają ją żartami, wygłupami i scenami rodem z zupełnie innych gatunków filmowych. Skoro więc było tak źle, to dlaczego na początku recenzji widnieją dwie gwiazdki?

Netflix zrobił serial typu „tak złe, że aż dobre”. Osobiście doskonale bawiłem się, oglądając nieudolne popisy ekipy Samuela Bodina. Ani razu się nie przestraszyłem, ale wybuchów śmiechu było mnóstwo.

Dlatego jeśli szukacie produkcji przerażającej, wciągającej, oryginalnej i nic innego was nie zadowoli, to spokojnie możecie odjąć trzy punkty z mojej oceny. „Marianne”nie sprawdza się jako horror. Pozostaje tylko pytanie, czy faktycznie miał to być serial grozy z prawdziwego zdarzenia, ale ktoś nie poradził sobie z zadaniem, czy może dopiero na etapie promocji widzowie platformy VOD zostali wprowadzeni w błąd.

REKLAMA

Jeżeli jednak nie macie nic przeciwko nowej rozrywki z rodzaju guilty pleasure, to „Marianne” idealnie się do tego nadaje. W końcu nieczęsto można natrafić na produkcję, której główna antagonistka po prostu chce, żeby pisać o niej książki. Z perspektywy podupadającego czytelnictwa w Polsce to nawet budujące. Zresztą skoro o literaturze mowa, to każdy odcinek serialu Netfliksa zaczyna się od zacytowania którejś ze słynnych strasznych opowieści. Może potraktować to jako dobrą wskazówkę, u których autorów szukać prawdziwej grozy.

„Marianne” jest już w całości dostępna w serwisie Netflix.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA