REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Żona Romana Polańskiego skrytykowała Tarantino. Filmy dotyczące osobistych tragedii dalej wzbudzają kontrowersje

Ostatnie lata są wyjątkowo owocne pod względem filmów traktujących o prawdziwych seryjnych mordercach. O temat zahacza też Quentin Tarantino w swoim „Pewnego razu… w Hollywood”, za co już mu się oberwało.

29.05.2019
8:51
Emmanuelle Seigner krytyka
REKLAMA
REKLAMA

Gdy twórcy filmowi biorą na warsztat zbrodnie, które pośrednio lub bezpośrednio dotknęły osoby wciąż żyjące, mogą być niemal pewni, że spotkają się z krytyką. Roman Polański już w 2018 roku w rozmowie z Katarzyną Janowską nie był zachwycony tym, jaki temat podejmie Tarantino w swoim przyszłym dziele. Twórca „Noża w wodzie” co prawda nie skomentował sprawy wprost, ale z jego postawy dało się wyczuć jawną niechęć do swojego amerykańskiego kolegi po fachu.

Po tej samej stronie barykady stanęła teraz żona Polańskiego, czyli Emmanuelle Seigner. Aktorka wsparła męża i oceniła film Tarantino jako dwuznaczny pod względem moralnym:

Jak można wykorzystywać czyjąś tragedię? To hipokryzja, że z jednej strony Hollywood czerpie garściami z tragedii Romana Polańskiego, a z drugiej traktuje go jak wyrzutka. I to wszystko bez konsultacji z nim. Chcą zarobić na jego osobistym dramacie, to próba monetyzacji nieszczęścia.

Osobista tragedia Polańskiego to temat bardzo delikatny i kwestią dyskusyjną pozostaje, czy powinno się to pokazywać na ekranie.

Problem nie dotyczy zresztą tylko zabójstwa Sharon Tate. Oczywistym jest, że kino od dawna żywi się opowieściami o mordercach. Wiele z tych historii to dziś klasyki X Muzy. Ot choćby „Psychoza” Hitchcocka, zrealizowana na podstawie książki Roberta Blocha z 1959 roku. Jednak już wtedy krytycy i psychiatrzy protestowali przeciwko temu, co można było zobaczyć na ekranie, ale pod kinami od rana do późnych godzin nocnych i tak stały kolejki, a na film spłynął potem deszcz nagród.

Morderstwa fascynują i jest to w pełni zrozumiałe, bo pewna tajemnica wokół zagadnienia zła jest na tyle niecodziennym zjawiskiem, że wzbudza zainteresowanie. Jednak czy przy takim urodzaju historii spływających krwią niewinnych potrzebne jest jeszcze rozdrapywanie prawdziwych ran tych, którzy doświadczyli takich scen na własnej skórze? Odpowiedź w tego typu przypadkach nie jest jednoznaczna. Wszystko oczywiście zależy od temperamentu danego twórcy. Ci ujmują temat popkulturowo, z przymrużeniem oka, analitycznie zadając trudne pytania lub też po prostu z grozą i przerażeniem. Niewątpliwie istotnym aspektem jest także samo porozumienie się z ofiarami lub ich rodzinami. Tego nie zrobił Tarantino, czym zasłużył sobie na ostre słowa Seigner, ale podobny przypadek znamy również z naszego podwórka.

„Amok” Katarzyny Adamik oparty został na prawdziwej historii Krystiana Bali. Rodzina jego ofiary podjęła próbę zablokowania filmu.

Obraz ostatecznie wszedł na ekrany i był nawet wyświetlany w ramach konkursu głównego festiwalu w Gdyni, ale producenci i dystrybutorzy z pewnością nie mieli łatwo. Rodzina zamordowanego twierdziła, że film narusza jej dobra osobiste. Do kin wysyłane było pismo stworzone przez Kancelarię Radców Prawnych. W nim zawarte było zaś żądanie zaprzestania emisji oraz promocji filmu, a także apel o zaprzestanie upubliczniania nazwiska zabójcy. Podobne pisma były też słane mailowo do redakcji, które opublikowały informacje o filmie „Amok” (takie też wpłynęło na moją skrzynkę mailową). Wszystko dlatego, że rodzina ofiary nie zgodziła się na komercyjne wykorzystywanie odniesienia do prawdziwej zbrodni.

Z pewnością dla bliskich ofiary ciosem było to, że producent filmu zawarł kontrakt ze skazanym za to morderstwo Krystianem Balą. Rodzinie z pewnością udało się doprowadzić do usunięcia i zmiany zwiastuna filmu. Wygrała też sprawę założoną przez rzeszowską firmę producencką. Sąd orzekł, że rodzina zamordowanego mężczyzny nie naruszyła dóbr osobistych firmy przygotowującej film inspirowany zbrodnią Bali.

Dla jednej ze stron powróciła tragedia sprzed siedemnastu lat, dla drugiej było to tylko realizowanie dzieła filmowego. Kompromisu jednak nie udało się wypracować. Inaczej było z realizowanym dla Crime+ Investigation Polsat serialem „Opowiem ci o zbrodni”. Tu postarano się dotrzeć wcześniej do rodzin ofiar i uzyskać ich zgodę, nawet jeśli były do tego potrzebne tak niekonwencjonalne metody, jak zostawienie kartki z prośbą o kontakt na grobie bliskiej osoby, która była ofiarą.

Inny problem pojawia się, gdy seryjny morderca staje się obiektem kultu.

Ostatnim tego przykładem były „Rozmowy z mordercą: Taśmy Teda Bundy'ego”. Dostępny na Netfliksie serial dokumentalny Joego Berlingera wywołał lawinę komentarzy i postów wychwalających urodę słynnego zabójcy. Seria peanów na jego temat przybrała taki rozmiar, że interweniował sam serwis. Na koncie platformy na Twitterze pojawił się wpis, w którym znalazła się prośba do widzów o przestanie idealizowania Bundy'ego oraz przypomnienie, że „gorących” facetów w serwisie nie brakuje i większość z nich nie ma na koncie kilkudziesięciu zabójstw.

Podobna dyskusja rozgorzała również po premierze „Podłego, okrutnego i złego” tego samego twórcy. Tu w Teda Bundy’ego wcielił się Zac Efron, hollywoodzki przystojniak, a postać mordercy była w pewien sposób idealizowana i fetyszyzowana. Obraz spotkał się przede wszystkim z pozytywnymi recenzjami, ale w mojej ocenie jego wadą było zbytnie rozkochanie się Berlingera w postaci Bundy’ego. Zabrakło refleksji, namysłu. Potwór przypominał bardziej bohatera pozytywnego.

REKLAMA

Niedawno całą gamę reakcji – od zachwytów po oburzenie – wywołał także „Dom, który zbudował Jack” Larsa von Triera. Bolesna spowiedź artysty, opowieść o seryjnym mordercy, psychopacie pogrążonym w depresji, walczącym z powracającym natręctwami. Rodzaj fascynacji zabójcami z prawdziwego świata obserwować można też było przy okazji netfliksowego „Mindhuntera”, kiedy sieć była zalana fotografiami porównującymi morderców z ekranu z tymi realnymi.

Zło zawsze będzie gorącym tematem, a gdy zbrodnie znane z serwisów informacyjnych będą przenoszone na ekran, to zapewne dalej będą im towarzyszyć kontrowersje. Niestety historii na scenariusze oparte lub inspirowane prawdziwymi wydarzeniami nie brakuje i pewnie jeszcze nie raz będziemy mieli do czynienia z takimi sytuacjami. Ważne, żeby takie obrazy próbowały wypełnić pewną pustkę refleksją. To może się okazać ich największa wartością.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA