REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Robin Hood: Początek to najgorszy film roku. Zostawcie już tę historię w spokoju – recenzja

Czy świat potrzebuje kolejnego filmu o banicie z Sherwood walczącym z szeryfem Nottingham w 2018 roku? "Robin Hood: Początek" przynosi nam łamiącą wiadomość – nie, nie potrzebuje. Proszę, zostacie już tę historię w spokoju.

29.11.2018
21:43
robin hood 2018 recenzja
REKLAMA
REKLAMA

No bo ileż można mielić i odmieniać przez filmowe przypadki tę samą opowieść o białym bogaczu, który stracił wszystko i nagle zaczyna okradać innych bogaczy? Jeszcze gdyby twórcom filmowym zechciało się odważniej zabawić z tym formatem i przede wszystkim wymyślić jakiś nowy rozdział, nieznaną wcześniej historię Robin Hooda wtedy może jeszcze miałoby to jakiś sens.

O ile rzeczywiście założymy, że widz z XXI wieku, wychowany na wybuchowych filmach akcji i superprodukcjach o superbohaterach oraz grach wideo, z chęcią pójdzie na film o XII-wiecznym banicie, którego bronią jest łuk. A przypominam, że współczesne inkarnacje Robin Hooda, czyli Green Arrow czy Hawkeye, są częściej obiektem kpin niż uwielbienia.

No, ale nawet w kontekście istnienia tych bohaterów, twórcom filmu "Robin Hood: Początek" nie chciało się wymyślić nic nowego ani odkrywczego. Jedynym porywem oryginalności było dla nich delikatne uwspółcześnienie Robin Hooda.

Ale nie polegające na tym, że np. przenieśliby akcję do współczesności. Nie, to już wymagałoby zbyt wielkiego wysiłku i pomysłowości. Zamiast tego lepiej przecież pozostać w średniowieczu, a unowocześnić formułę poprzez ubranie bohaterów w modne stroje, rodem z katalogów kolekcji jesiennej 2018 roku, z równie modnymi fryzurami. Sceny pościgów i walk z kolei przyozdobić w format rodem ze nowoczesnego kina akcji.

robin hood taron egerton

Sam Robin z Loxley (w tej roli tym razem Taron Egerton, znany z serii "Kingsman"), oprócz tego, że wygląda jak model, to jeszcze ubiera się jak model, wyjęty żywcem z klipu Ariany Grande bądź innej popowej piosenkarki. Jamie Foxx gra w tym filmie pochodzącego z Arabii Muzułmanina Yahyę, który przybywa do Anglii i przybiera imię… John. Jego stroje z kolei wyglądają, jakby był postacią rodem niskobudżetowego serialu science-fiction. Szeryf Nottingham nosi się w gustownych skórzanych płaszczach. Chyba pomylił plany filmowe i zapomniał zmienić kostium, w którym występował w filmie "Łotr 1" z uniwersum Gwiezdnych wojen.

robin hood ben mendelsohn

Ale hitem i tak jest Marion, która w pewnym momencie przypomina wielkomiejską dziewczynę z XXI wieku, która idzie na wieczorną imprezę.

Zwracam tak wielką uwagę na stroje, bo pokazują one dziecinną naiwność twórców filmu, którzy uważają, że wystarczy ubrać średniowiecznych bohaterów w nowoczesne stroje i to "kupi" dzisiejszego widza.

robin hood film 2018

Takie rzeczy przeszłyby może w niskobudżetowym serialu młodzieżowym w 2005 roku, ale nie w superprodukcji za 100 mln dol. prosto z Hollywood. Jest w filmie "Robin Hood: Początek" coś dziwacznie anachronicznego, nawet pomimo faktu, że stara się być na wskroś nowoczesny. Najgorsze jednak jest to, że za cenę bycia nowoczesnym, jest zwyczajnie w świecie głupi, bo ewidentnie ignoruje podstawowe realia czasów, w których się rozgrywa. To trochę podobny przypadek jak potworny film Rolanda Emmericha, "10,000 B.C", w którym to prehistoryczne plemiona miały modne fryzury i piękne uzębienie.

Niby oglądamy film rozrywkowy, niby jest to fantazja i zabawa, ale jakieś granice powinny być zachowane. W ten sposób robi się młodemu widzowi wodę z mózgu. Równie dobrze twórcy mogliby dorzucić do nowego Robin Hooda smoki albo broń automatyczną. Nie bądźmy zresztą tak powściągliwi – można było też przecież dorzucić i jakiś samochód. A co?

A w sumie ku temu było blisko. Twórcy przedstawiają np. Trzecią Krucjatę, jakby to była dzisiejsza wojna w Iraku, tyle że z łukami zamiast karabinów. Nottingham wygląda z kolei jak XIX-wieczne industrialne miasto, z ziejącymi ogniem kominami, przypominające miksturę Mordoru z panoramą Los Angeles z pierwszego "Blade Runnera".

Ale w porządku, nie pierwszy raz oglądamy wielkie widowisko, które nie jest zbyt mądre. Sam czasem potrafię darować twórcom masę głupotek, o ile jakieś podstawowe "zasady decorum" są zachowane.

Ale jestem w stanie to nawet zignorować, jeśli dany film zapewni mi dobrą zabawę i da masę atrakcyjnych scen. Niestety, reżyser Otto Bathurst poległ i w tym względzie. Humoru w "Robin Hoodzie" praktycznie nie ma. Sceny akcji są w większości kręcone na dziwacznych zbliżeniach, przez co właściwie nie widać co się dzieje. Reżyser zapewne chciał w ten sposób zamarkować swoją nieudolność. Cóż… Finałowa sekwencja pościgu konnymi powozami jest tak nudna i nijaka, że ręce opadają.

To nie jest tak, że mam zbyt wygórowane oczekiwania. Na dobrą sprawę od każdego filmu, czy to jest dramat, czy przygodowe widowisko, oczekuję choćby najmniejszych przejawów pasji i frajdy tworzenia. To potem widać gołym okiem w skończonym dziele. Jeśli dany film powstał ze szczerej fascynacji konkretnym tematem i bohaterami, to nawet banalna i wtórna historia potrafi wciągnąć widza i zachwycać go przedstawionym światem.

I na dobrą sprawę jedyną osobą, która robi tu dobrą minę do złej gry jest Taron Egerton. Młody aktor naprawdę daje z siebie wszystko. Jego urok i charyzma są naprawdę magnetyzujące. Na tyle, że dzięki niemu daje się jeszcze jako tako przetrwać ten kuriozalny seans.

Ben Mendelsohn jako szeryf Nottingham popełnia podręcznikowy błąd wielkich aktorów, którzy mierzą się z rozrywkowymi czarnymi charakterami, czyli zdecydowanie przesadza z ekspresją, wręcz na granicy parodii, ewidentnie nie do końca czując w jakim filmie gra. Twórcy także i jego próbują uwspółcześnić, wkładając mu w usta anty-islamskie tyrady, ale wynik tych starań jest po prostu zły.

Eve Hewson (prywatnie córka Bono z U2) jest do bólu drewniana i nijaka, do tego stopnia, że twórcy starają się ukryć to, stosując liczne zbliżenia na jej twarz, jak gdyby chcieli uwieść jej urodą nieświadomego widza i tym samym odwrócić jego uwagę od niedociągnięć aktorskich. A niestety nie pomaga fakt, że jest postacią w większości pasywną i jedyną kobietą, która jest w tym filmie wymieniana z imienia.

Przez długi czas zastanawiałem się, co w tym filmie robi Jamie Dornan. Jego postać Willa Tillmana jest kompletnie niepotrzebna i na dobrą sprawę niczego nie wnosi do całości. Aktor miał więcej do grania jako nieszczęsny Christian Grey niż jako Will. Dopiero epilog "Robin Hooda" uzasadnił jego obecność w tej produkcji.

REKLAMA

Świat nie potrzebuje kolejnego filmu o Robin Hoodzie. Mieliśmy ich już wystarczająco dużo.

Poczynając od produkcji z Errolem Flynnem, po udany serial z lat 80., niezły film z Kevinem Costnerem (i genialnym Alanem Rickmanem jako szeryfem Nottingham), kończąc na bardziej realistycznej i brudnej wersji Ridleya Scotta z 2010 roku z Russellem Crowe'em w roli głównej. Skąd więc producentom przyszło do głowy, że w 2018 roku mogą swobodnie wydać 100 mln dol. na kolejną inkarnację banity z Sherwood, licząc na jakikolwiek zysk? Albo jest to wynik traktowania masowej publiczności jako bandy idiotów (szczególnie przygotowując tak źle zrobioną wersję filmu). Albo dowód na to, że są totalnie odcięci od rzeczywistości, zatrzymani w jakimś mentalnym limbo w okolicach 2003 roku.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA