REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

Steve Perry to jeden z moich ulubionych wokalistów. Choć nie łatwo go kochać

To jeden z najważniejszych muzycznych powrotów dekady. Choć może akurat w naszym kraju na niewielu robi on wrażenie. Steve Perry, legendarny były frontman grupy Journey, po 20 latach poza branżą muzyczną postanowił powrócić z nową muzyką.

05.10.2018
21:51
steve perry traces
REKLAMA
REKLAMA

Wydaje mi się, że ogromna popularność grupy Journey jakoś ominęła sporą część Europy, w tym też Polskę. Na przełomie lat 70. i 80. był to bodajże najpopularniejszy zespół w Ameryce. Ich płyty biły rekordy sprzedaży, koncerty gromadziły olbrzymie tłumy. Niewielu wykonawców mogło się równać z nimi popularnością.

Na początku grali ambitnego, progresywnego rocka, ale to właśnie pojawienie się w Journey Steve’a Perry’ego kompletnie zmieniło tory, jakimi poruszała się grupa. Perry wniósł do Journey całą gamę popowej lekkości oraz motywów klasycznego soulu i R&B. To właśnie głos Steve’a Perry’ego, obok pięknych gitarowych partii Neala Schona, stał się wizytówką kapeli.

Sam wokal Perry’ego, jego charakterystyczna barwa, niesłychana skala i emocje w nim zawarte usadowiły go na samym szczycie gigantów rocka. Obok niego zasiadali tylko Freddie Mercury i Michael Jackson.

Popularność Journey do połowy lat 80. była olbrzymia. Intensywne trasy koncertowe, przerywane nagrywaniem płyt studyjnych (po drodze Perry rozpoczął także swoją karierę solową z płytą "Street Talk"). W pewnym momencie wokalista po prostu nie dawał sobie z tym rady, mentalnie i fizycznie, i postanowił zrobić sobie "długi urlop". Długi, bo trwał ładnych parę lat.

Rozpoczął się 1987 roku, a zakończył w 1994, kiedy to pojawiła się jego druga solowa płyta. Dwa lata później postanowił powrócić do Journey. Zespół czekał na niego przez te wszystkie lata, zawieszając działalność do momentu powrotu. I choć wielki comeback okazał się sukcesem, to jednak nie udało się utrzymać Perry’ego w ryzach i tym razem postanowił już na dobre odpuść sobie jakikolwiek kontakty z muzyką.

Trwało to ponad 20 lat. Przez cały ten czas Perry i utwory, które napisał razem z Journey, przeszli do legendy amerykańskiej muzyki. Ich twórczość stała się częścią tamtejszej popkultury. Takie przeboje jak Don’t Stop Believin’ Lights czy Any Way You Want It dołączyły do kanonu muzyki popularnej. Stały się symbolem lat 80. oraz bywalcami na wszelkiej maści imprezach, prywatkach, studniówkach, weselach, urodzinach oraz karaoke.

Fani od dekad upraszali Perry’ego o powrót. Ten jednak uparcie trwał w izolacji od świata zewnętrznego. Do powrotu namówiła go ukochana, która zmarła w 2012 roku na raka piersi, ale przed śmiercią poprosiła go, by nie chował się już więcej przed światem.

I tak oto w końcu fani Perry’ego doczekali momentu, który dla wielu wydawał się coraz bardziej abstrakcyjny. Steve Perry powrócił.

"Traces" to emocjonalna, sentymentalna podróż przez blaski i cienie doświadczonego mężczyzny, którego głos, choć nadal potężny, stracił już swój magiczny charakter i doniosłość. Trudno jednak robić z tego wielki zarzut, Steve Perry ma już bowiem prawie 70 lat!

"Traces" to płyta raczej dla starszego słuchacza, lubującego się w bluesie i motown z wyraźnymi rockowymi wpływami i melodyjnymi solówkami. Całość jest bardzo spokojna. I wolna. To album składający się głównie z ballad. I ma to swój urok. Na tle pędzących, przeładowanych produkcyjnymi fajerwerkami krążków współczesnych wykonawców brzmi wręcz kojąco, stanowiąc tym samym oazę spokoju.

Na "Traces" Perry śpiewa właściwie o tym samym, o czym śpiewał zawsze. Związki, rozstania, zakochanie, złamane serce. Wspomina dawne miłości.

Miałem nadzieję, że po tak długiej przerwie, odpoczynku od muzyki wokalista powróci z trochę bardziej ambitniejszym materiałem. Że "Traces" będzie płytą, którą Perry wyjdzie poza swoją strefę muzycznego komfortu. To przyjemna płyta, klarowna, miła do posłuchania raz na jakiś czas w jesienno-zimowy weekend, ale poza tym, dość przeciętna, żeby nie powiedzieć nijaka.

Utwór otwierający album, No Erasin, jest chyba najlepszym kawałkiem oddających charakter całej "Traces". To lekki numer, jeden z niewielu bardziej dynamicznych na płycie, ale nie spodziewajcie pędzących i wielkich emocji. Tempo jest średnie, tekst banalny, w tle słychać ciekawe aranże, świetne wygrane przez znakomitych muzyków, ale główna linia melodyjna jest totalnie przezroczysta i bez pomysłu. Do tego ciężkie, toporne wokale sprawiają, że całość sprawia wrażenie pop-rockowego kloca.

No More Cryin również brzmi trochę topornie, ale unosi się nad nim mgiełka bluesa z południa Stanów Zjednoczonych. Można w nim znaleźć kilka dobrych riffów gitarowych oraz świetną, melodyjną solówkę. Utwór wspaniale się rozwija, bliżej końca nabiera wręcz imponujących muzycznych barw.

Głoś Perry'ego już nie ten sam, ale jak wspominałem wcześniej, nadal ma w sobie zadziwiająco dużo mocy.

To pewnie wynik tego, że muzyk praktycznie nie używał go do śpiewu przez ostatnie 20 lat. Choć oczywiście siłą rzeczy wiek robi swoje. Najlepiej brzmi on tym razem w niższych rejestrach, te wyższe chwilami wypadają zbyt męcząco dla słuchacza. Jego przeciąganie fraz i końcówek, kiedyś będące znakiem rozpoznawczym, teraz nie ma już tego samego uroku co kiedyś.

To, czego mi najbardziej zabrakło na "Traces", to wpadające w ucho melodie. Nie mam problemu z albumem pełnym spokojnej, nastrojowej muzyki, która wymienia przez wszystkie przypadki miłość i stan zakochania. Jednak Steve Perry tym razem nie miał większego pomysłu na to, by ubrać swoje dzieło w jakąś ciekawą melodyjnie formę. Jedynym utworem, który naprawdę pozytywnie wyróżnia się na tle reszty jest Most of All. Przepiękna, wzruszająca ballada dedykowana wszystkim bliskim, których już nie ma z nami.

W Most of All głos Perry'ego brzmi zdecydowanie najlepiej, bo muzyk stosunkowo nieczęsto zapuszcza się w rejony wyższych rejestrów. Jest prosto, ckliwie, ale nie zgrzyta się zębami.

Jestem wielkim fanem głosu Perry'ego i uważam go za jednego z najlepszych wokalistów w historii.

Jego repertuar niestety jest dość słaby. Niektóre z kultowych przebojów nagranych z Journey czy solo daje się polubić, ale raczej na zasadzie guilty pleasure. Jedyne co w pełni podoba mi się w "Traces" to przepiękna okładka. Pełna szczegółów utkanych na imponującej grafice, która pokazuje wszystkie ważne momenty, symbole i punkty w życiorysie prywatnym i zawodowym Perry’ego.

REKLAMA
steve perry traces cover

Dobrze wiedzieć, że są jeszcze artyści, którzy mają chęć skupić się i na tej sferze.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA