REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

Slash i Myles Kennedy jak zawsze bezbłędni. Living the Dream – recenzja

Trzeci album gitarzysty Guns N’ Roses, nagrany z wokalistą Mylesem Kennedy i zespołem The Conspirators, to solidna porcja świetnie zagranego i znakomicie wyprodukowanego rocka.

21.09.2018
16:22
slash myles kennedy living the dream recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Współpraca jednego z najbardziej kultowych gitarzystów wszech czasów z jednym z najlepszych wokalistów na planecie rozpoczęła się w 2010 r. Wtedy to, na pierwszym solowym albumie Slasha, jednym z wielu gościnnych wokalistów zaproszonych go nagrania był właśnie Myles Kennedy. I nie trzeba było wcale długo czekać na to, aż panowie połączą siły w o wiele większym muzycznym projekcie. I tak, w 2012 r. światło dzienne ujrzała płyta "Apocalyptic Love". Minęło 6 lat i świętujemy właśnie premierę ich trzeciej wspólnej płyty - "Living the Dream"

"Living the Dream" nie jest albumem, którego musicie koniecznie przesłuchać. To nie jest krążek roku czy wybitna dawka gitarowego grania, które wprowadza powiew świeżości do gatunku.

Nie. Slash po prostu kocha grać na gitarze i uwielbia pracować z najlepszymi rzemieślnikami w swoim fachu. I wynikiem tego połączenia jest właśnie Living the Dream. Płyta nagrana z czystej frajdy, chęci zabawy i zanurzenia się w rockowo-bluesowych dźwiękach.

Slash nawet nie stara się zapuszczać w jakieś nieznane mu wcześniej muzyczne rejony. Już pierwszy kawałek, The Call Of the Wild, wita nas riffem, który bez problemu nawet laik skojarzyłby z gitarzystą Guns N’ Roses. Dynamiczny kawałek udowadnia, że nie tylko Slash, ale i wokalistka Myles Kennedy jest ciągle w znakomitej formie. Kapitalnie odnajduje się on zarówno w szybkich, rockowych petardach, jak i w trochę bardziej wolniejszych bluesowych utworach, jak chociażby Serve You Right, który brzmi jakby był wyjęty z "Use Your Illusion" Gunsów.

Jesteśmy dopiero przy drugim kawałku na "Living the Dream", a ja bawię się znakomicie. Pomimo faktu, że czysto muzycznie nowa płyta Slasha nie wnosi kompletnie nic nowego i w dużej mierze jest dość "kwadratowa".

Jedziemy dalej. Jestem na My Antidote i coraz bardziej dociera do mnie, że dla Slasha czas się zatrzymał.

Facet ma 53 lata, a gra z taką samą energią i pasją jak na początku lat 90.

W My Antidote z niezwykłą lekkością dostarcza nam mięsistych riffów i raczy znakomitą solówką. Choć żaden kawałek na "Living the Dream" nie wyróżnia się niczym specjalnym, to każdy z nich jest na zaskakująco równym, dobrym, poziomie.

Nowy krążek Slasha na samym początku nie daje słuchaczowi wytchnienia. Pierwsze cztery utwory to rockowe pociski pędzące z imponującą prędkością. Chwilę spokoju przynosi ballada Lost Inside the Girl, oparta na świetnym, mocnym riffie gitarowym. Wspaniały wokal Kennedy’ego nadaje mu przestrzeni i emocji. Tym razem Myles zszedł trochę z wysokich rejestrów.

REKLAMA

I to właściwie tyle. Jeśli na sam początek jesieni potrzebujecie pozytywnej i mocnej dawki energii, to Slash ma jej w nadmiarze i z wielką chęcią się nią dzieli. Paradoks "Living the Dream" polega na tym, że właściwie żaden z kawałków na albumie nie zapadł mi w pamięć, a mimo to mam ochotę do niego wracać. To krążek, który przyciąga i uwodzi swoją atmosferą, o ile oczywiście lubicie gitarowe klimaty.

Z jednej strony trochę szkoda mi talentu i Slasha i Mylesa Kennedy’ego (którego uważam za jednego z najlepszych wokalistów na świecie) na tak prostą płytę, ale z drugiej, jeśli już mam takiej słuchać, to dobrze wiedzieć, że odpowiadają za nią muzycy z absolutnego topu.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA