REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Chcemy, aby Hollywood robiło dobre filmy, a potem ich nie oglądamy. Blade Runner 2049 ze słabym otwarciem

Wielki budżet, ogromna kampania reklamowa i olbrzymie oczekiwania. I co? I bardzo kiepskie otwarcie filmu "Blade Runner 2049".

09.10.2017
20:09
blade runner 2049
REKLAMA
REKLAMA

Redakcyjny kolega Karol pisał już o rozczarowujących wynikach filmu "Blade Runner 2049". Pomimo świetnie prowadzonej kampanii reklamowej (znakomite zwiastuny oraz trzy shorty funkcjonujące jako prequele) oraz pełnych zachwytu recenzji, okazało się, że Blade Runner pozostaje bardzo hermetyczną serią.

Jak pisał Karol, przy tak wysokim budżecie (dodając do niego koszty marketingowe) film potrzebowałby ok. 400 milionów dolarów, by wyjść na zero. Obecnie "Blade Runner 2049" po weekendzie ma na koncie trochę ponad 80 mln dolarów i jest mało prawdopodobne, by zdołał dobić do satysfakcjonującego pułapu.

Wszystko więc wskazuje na to, że "Blade Runner 2049" dołączy do grona finansowych klap tego roku.

Może na jakimś etapie dystrybucji (prędzej przy premierze na dvd/blu-ray) film przyniesie kolejne zyski. Ale na poziomie obecności w kinach, producenci zbyt wielkiego biznesu nie zrobią.

W jakimś sensie można się było tego spodziewać. Przypominam, że pierwszy "Blade Runner", nie tylko początkowo nie zbierał pochlebnych recenzji (dopiero po latach zaczął być uznawany za arcydzieło gatunku), ale też nie zarobił wielkich pieniędzy. Oryginał w reżyserii Ridleya Scotta zgarnął trochę ponad 30 milionów dolarów. Przy dzisiejszych cenach biletów kwota ta wyniosłaby ok. 90 milionów dolarów. Film stał się obiektem kultu fanów science-fiction dopiero po premierze na kasetach wideo i następnie w latach 90., kiedy to zaczęły pojawiać się jego wersje reżyserskie.

Kadr z filmu Blade Runner z 1982 roku

Pomysł na stworzenie wysokobudżetowego sequela od samego początku można było uznać za bardzo ryzykowny.

Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że od premiery oryginału minęło aż 35 lat. Ale można było mieć nadzieję, że może większa baza fanów i gwiazdorska obsada sprawią, że "Blade Runner 2049" ma szansę, aby stać się przebojem. Tym bardziej dziś, gdy kino sci-fi przeżywa swój wspaniały renesans w Hollywood. Podobną ścieżkę przeszedł pierwszy "Terminator", który również nie zarobił wielkich kwot podczas swojej dystrybucji kinowej.

To smutne o tyle, że cała sieć była rozgrzana do czerwoności. Można było odnieść wrażenie, że tłumy ludzi czekają na powrót do świata wykreowanego przez Ridleya Scotta i Philipa K. Dicka. W komentarzach, choćby na YouTube’ie, wszyscy pisali peany na cześć reżysera Denisa Villeneuve’a, zachwycali się stylistyką, obecnością Ryana Goslinga i powrotem Harrisona Forda.

Warto zwrócić uwagę, że pod większością zwiastunów hollywoodzkich produkcji można zobaczyć komentarze ludzi, którzy narzekają na niski poziom, głupotę, kakofonię, słabe scenariusze. A gdy Hollywood dostarcza nam przepięknie wyglądające widowisko z potężnym rozmachem, a zarazem kino artystyczne (bo za takie uważam "Blade Runnera 2049"), to okazuje się, że masowy widz jednak nie jest nim zainteresowany.

Klapa "Blade Runnera 2049" potwierdza podejście Hollywood do tworzenia łatwej rozrywki i unikania ryzyka.

Ludzie niby chcą i domagają się dobrego kina, ale w momencie gdy takowe pojawia się w repertuarze, wychodzi na to, że realna liczba wymagających widzów wcale nie jest taka duża.

Po co kombinować, wymyślać oryginalne i autorskie wizje, skoro można zrobić np. taki "Botoks" na rodzimym rynku, czy taśmowo jechać z kolejnymi odsłonami przygód bohaterów ze stajni Marvela"? To przecież istne samograje. A że garstka ludzi będzie narzekać na słabość i głupotę amerykańskiego kina to drobiazg, na który można machnąć ręką i zignorować.

Masowy widz jest przynajmniej przewidywalny i obliczalny. W większości przypadków stawi się w kinie na wyczekiwanym filmie.

Nawet parę razy może się zdarzyć, że na niego wróci i przyniesie wytwórni ogromne pieniądze. Gdybym był producentem i chciał zarabiać na filmach (a nie oszukujmy się, to nie jest misja, tylko przemysł), to nie bawiłbym się w wyszukane pomysły. Dawałbym gawiedzi to, czego oczekuje. Oczywiście pewnych granic. Michael Bay czy Patryk Vega i ich produkcje to może lekka przesada. Ale gdybym mógł stworzyć sobie taką lokomotywę jak Marvel czy LucasFilm, to bez cienia wstydu bym się jej trzymał.

Tym bardziej, że obecnie jedyną drogą na zrobienie kasowego przeboju jest bawienie się we franczyzy z superbohaterami, szybkimi samochodami (najlepiej jak w obsadzie znalazłby się Dwayne Johnson oraz Vin Disel) oraz rycerzami Jedi. Opłaca się jeszcze robić animacje dla dzieci, choć też nie każda jest samograjem.

Na przykładzie "Blade Runnera 2049" widzimy, że bardziej wymagająca widownia stanowi mniejszość.

To klasyczny przykład prosto z podręcznika socjologii pokazujący, że masy są o wiele bardziej stabilnym odbiorcą, a widz rozdrobniony jest mniej przewidywalny.

REKLAMA

Trochę szkoda, bo sukces "Blade Runnera 2049" mógłby otworzyć nowe drzwi dla wysokobudżetowego kina autorskiego w Hollywood, a tak po raz kolejny cofniemy się do punktu wyjścia. Choć z drugiej strony, może to i dobrze? Przykłady takich filmów jak np. "Cloverfield" czy poprzedniego filmu, Villeneuve’a, "Nowy początek", pokazują, że z ograniczonymi budżetami również da się stworzyć o ciekawe i emocjonujące widowiska.

Ograniczenia czasem wpływają korzystnie na kreatywność, o ile trafią na odpowiedniego twórcę, a za takiego uważam Denisa Villeneuve’a. Mam tylko nadzieję, że finansowa klapa "Blade Runnera 2049" nie sprawi, że zostanie mu odebrana "Diuna", czyli najprawdopodobniej jego następny filmowy projekt.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA