REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Jaka piękna... nuda. "Song to Song" – recenzja Spider’s Web

W swoim najnowszym filmie Terrence Malick po raz kolejny zebrał imponującą obsadę (Ryan Gosling, Michael Fassbender, Natalie Portman, Cate Blanchett), kontynuując swój znany z poprzednich dwóch obrazów wizualny eksperyment. Dodajmy, że ciągle niezbyt udany, choć coraz lepszy.

20.05.2017
13:00
Song to Song Terrence'a Malicka
REKLAMA
REKLAMA

Nie zaliczam się do zajadłych krytyków Malicka, bo znam takich, którzy besztają go z błotem za to, co wyprawia on z kamerą od ładnych kilku lat.

Wszystko zaczęło się od "Drzewa życia". Nie pamiętam, czy kiedykolwiek jakikolwiek film wzbudzał we mnie tak skrajne emocje – chwilami miałem wrażenie, że oglądam niemalże arcydzieło, by po chwili z zażenowaniem stwierdzać, że bliżej mu jednak do bełkotliwej grafomanii. "Drzewo życia" było artystycznym etapem przejściowym dla Malicka, to właśnie tam zaczęły kiełkować wszelkie pomysły stylistyczne, które zostały już w pełni wykorzystane w jego kolejnym obrazie, "Wątpliwości".

O ile pierwszy kwadrans "Wątpliwości" mnie zaintrygował, tak cała reszta potwornie wymęczyła. Myślałem jednak, że to pojedynczy eksperyment, coś w stylu instalacji wizualnej połączonej z pseudo-dokumentem. Jednak, gdy obejrzałem kolejny jego obraz, czyli "Rycerza pucharów" z Christianem Bale’em i Natalie Portman wiedziałem już, że Malick znalazł dla siebie nowy język filmowy.

Ów poetykę kontynuuje też w "Song to Song". Polega to w skrócie na tym, że oglądamy film przypominający obrazowy strumień świadomości.

Chwilami przypomina też autorski wizualny poemat, w którym autor niejako staje na środku sceny, wygłaszając filozoficzne kwestie i zapytania dotyczące życia i wokół nich buduje cały film.

O ile w poprzednich dwóch obrazach było to wszystko potwornie pretensjonalne, puste i banalne na poziomie komunałów znanych fanom twórczości Paulo Coelho, tak w "Song to Song" widać poprawę. Nie jest to może krok milowy, bo film ten nadal jest nudny, płytki, stawiający generyczne pytania oraz niekoherentny fabularnie, ale jednak ogląda się go lepiej.

Może dlatego, że tym razem Malick i jego aktorzy mieli na stanie jakiś choćby draft scenariusza? To nawet nie złośliwość, bowiem reżyser specjalnie nie ukrywał, że jego dwa poprzednie filmy to wynik improwizacji (dodatkowo w "Wątpliwościach" wykorzystano ujęcia, które nie trafiły ostatecznie do "Drzewa życia", co czyni z tego filmu luźną wycinankę-kolaż).

A sama fabuła "Song to Song" jest dość prosta, właściwie to stanowi jedynie pretekst do rozpoczęcia rozważań o życiu i świecie. Rozgrywa się w pełnym blichtru i wystawnych wnętrz świecie muzyków. BV (Ryan Gosling) poznaje na jednej z imprez Faye (Rooney Mara) – oboje wpadają sobie w oko, jednak jest ten trzeci, Cook (Michael Fassbender), producent muzyczny, z którym Faye zna się od lat.

Ryang Gosling i Rooney Mara - kadr z filmu Song to Song

Fabuła nie jest jednak zbyt ważna w przypadku tego filmu. Cały obraz jest poszatkowany. Malick dość luźno podchodzi do chronologii, skacząc po ramach czasowych opowiadanej historii. W dodatku robiąc to w tak nonszalancki sposób, że czasem nie łatwo jest to wychwycić od razu, tak więc wymaga od widza pełnego skupienia.

Na dobrą sprawę "Song to Song" można uznać za składankę filmowych miniaturek, zlepek mini-scenek, a ich sens czy wymowa zależą już tylko od dobrej woli i chęci podjęcia zabawy przez oglądającego.

Podobnie jak w "Rycerzu pucharów" i "Wątpliwościach" (które wraz z Song to Song tworzą dość spójną formalnie trylogię), bohaterowie filmu wykonują teatralne ruchy, stają w posągowych pozach, bawią się, skaczą, krążą wokół siebie spoglądając głęboko w oczy.

Chwilami wygląda to jak połączenie baletu, tańca, sztuki teatralnej i pokazu mody. Jest to pretensjonalne, ma swój urok i potrafi zahipnotyzować, ale też i odrzucać.

Ryan Gosling i Lykke Li w scenie z filmu Song to Song

"Song to Song" wymaga od widza szczególnej wrażliwości oraz gotowości na to co (a przede wszystkim jak) pokazuje. Zdjęcia i kadry komponowane przez geniusza Emmanuela Lubezkiego są wspaniałe, ale absolutnie nie zdziwiłbym się opiniami mówiącymi, że jest to płytki, pusty film, swoista sztuka dla sztuki.

Ja jednak, znając poprzednie dokonania Malicka, jakoś lepiej się tym razem odnalazłem w ramach jego wizji. Nadal mimo wszystko imponuje mi jego konsekwencja oraz próba stworzenia dla siebie oryginalnego języka wizualnego, bo w dzisiejszych czasach coraz o to ciężej. Pomimo głosów krytyki reżyser dalej podąża swoją ścieżką i to jest godne szacunku.

I widzą to też gwiazdy kina, bo nadal największe gwiazdy Hollywood poniekąd, wiedząc w co się pakują, chcą u niego zagrać, chociaż nie mają też 100% pewności, czy przypadkiem nie zostaną wycięci z końcowej wersji.

REKLAMA

A już kilka razy miało to miejsce w przypadku filmów Malicka. Wystarczy chociażby wspomnieć o tym, że z "Song to Song" wycięty w całości został Christian Bale, a jedna z najwybitniejszych aktorek Holly Hunter pojawia się na ekranie zaledwie na kilkadziesiąt sekund (podobnie jak dawno nie widziany na ekranie Val Kilmer). Ale aktorzy akceptują to, jako element improwizowanego stylu Malicka, który niczym wytrawny jazzman tworzy swoją osobistą układankę.

Z czystym sercem nie polecę wam tego filmu, jeśli jednak jesteście ciekawi twórczości Malicka i chcielibyście się przekonać na czym polega jego wyjątkowość, to akurat "Song to Song" wypada najlepiej z tego jego "eksperymentalnego okresu", więc warto dać mu szansę. Jeśli okaże się, że to nie dla was, to spokojnie możecie odpuścić sobie też dwa jego poprzednie dokonania.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA