REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Disaster porn - najlepsze filmy katastroficzne wszech czasów

Nie istnieje chyba bardziej "popcornowy" gatunek niż filmy katastroficzne. Idealnie wykorzystują one poetykę wielkiego ekranu kinowego, dostarczając wizje zniszczenia, karmiące się z jednej strony naszym strachem, a z drugiej ciekawością i ekscytacją związaną z oglądaniem ogromnego widowiska. Z okazji premiery filmu "Dzień Niepodległości: Odrodzenie" zebrałem najlepsze filmy katastroficzne w historii kina.

26.06.2016
21:21
Najlepsze filmy katastroficzne wszech czasów
REKLAMA
REKLAMA

2012 z 2009 roku

Filmy katastroficzne nie należą do nazbyt ambitnych gatunków. Można wręcz stwierdzić, że im prostsza fabuła, tym lepiej dla całości, bo w końcu chodzi tu o, kolokwialnie rzecz ujmując, wielką rozwałkę na ekranie. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego tak dobitnie jak Roland Emmerich, który, powiedzmy sobie szczerze, do wielkich reżyserów nie należy. Ale jest na tyle (czasami) sprawnym technicznie twórcą z określonym wizualnym wyczuciem, że pod filmy katastroficznie pasuje idealnie. Ukoronowaniem jego twórczości jest "2012", czyli film będący spełnieniem mokrych snów każdego fana destrukcji na kinowym ekranie, bowiem w tej produkcji Roland niszczy dosłownie cały świat, trzymając się wiernie przepowiedni Majów. Jest to jeden z nielicznych filmów, który daje widzowi to, co obiecywał. Emmerich nie patyczkuje się zbytnio, nie obchodzi go nadto skupianie się na bohaterach; nie buduje specjalnie napięcia, tylko właściwie od samego początku do końca filmu obserwujemy ogromne pasmo zniszczeń. Okej, wiadomo, że 90% ujęć powstało na komputerach, ale mimo wszystko, w swoim gatunku, jest to opus magnum i guilty pleasure w jednym, bo wygląda to wszystko po prostu mega efektownie/efekciarsko i robi wrażenie, przynajmniej przy pierwszym oglądaniu.

Tragedia Posejdona z 1972 roku


Kino katastroficzne to gatunek, który ze względu na wymogi technologiczne, najlepiej wygląda w dzisiejszych czasach, kiedy to komputerowe efekty są w stanie niemalże fotorealistycznie naśladować rzeczywistość. Ale jest kilka przykładów sprzed dekad, które mimo mniejszych zasobów technologii potrafiły stworzyć sugestywne i relistyczne wizje zniszczenia. Do takich filmów z pewnością należy "Tragedia Posejdona" z 1974 roku. Mimo ponad 40 (!) lat na karku są w tym filmie sceny, które do dziś robią wrażenie na widzu. Głównie dzięki sprawności reżysera i operatora, którzy wymyślali ciekawe ujęcia i triki wizualne, które miały za zadanie jak najlepiej oddać obraz katastrofy. Do tego "Tragedia Posejdona" skupiała całkiem dużą uwagę na bohaterach filmu, przez co widz czuł z nimi emocjonalną więź i tym bardziej przeżywał ich los. O tym często zapominają współcześni twórcy, którzy zdecydowanie za bardzo potrafią zachłysnąć się błyskotkami CGI. "Tragedia Posejdona" była swego czasu jednym z najbardziej kasowych filmów w historii i do czasu "Titanica" Jamesa Camerona miała najlepszą technicznie sekwencję zatapiania statku w kinie.

Projekt Monster z 2008 roku


Nie napiszę nic odkrywczego stwierdzając, że kino katastroficzne należy do najbardziej przywidywalnych gatunków jak i również najmniej interesujących formalnie. Tym większą uwagę zwraca więc przypadek, w którym twórcy podejmują się odświeżenia formuły. Taki był "Cloverfield", znany w Polsce jako "Projekt Monster". Aż dziw bierze, że dopiero w 2008 roku ktoś wpadł na pomysł, by zrealizować film katastroficzny z perpsektywy ludzi będących w samym środku danego kataklizmu, a w tym wypadku, było to pojawienie się w Nowym Jorku wielkiego stwora, który sieje zniszczenie. I podobnie jak w najlepszych horrorach, tak i tutaj genialnie sprawdziła się opcja budowania napięcia i tworzenia grozy poprzez sugerowanie a nie pokazywanie wszystkiego wprost. W przypadku "Cloverfield" przez większość czasu nie wiemy co się dokładnie dzieje, gdyż obserwujemy bohaterów uciekających przed zniszczeniem, chowających się w sklepach, w podziemnych stacjach metra itd. Ale słyszymy ogrom zniszczenia i przez to wyobrażamy sobie jak ono wygląda, a czasem nasza wyobraźnia stymulowana przez film jest w stanie stworzyć o wiele gorsze wizje niż to co pokazaliby nam filmowcy.

Dzień Niepodległości z 1996 roku


Pierwszy "Dzień Niepodległości" to było wydarzenie sezonu. Idealne w swojej formule kino rozrywkowe w sam raz na filmowy sezon wakacyjny. No i jeden z najbardziej uwielbianych motywów w masowej rozrywce, czyli inwazja kosmitów na Ziemię. Tym, co odróżniało "Dzień Niepodległości" od swoich poprzedników (i następców) była jednak skala. Roland Emmerich tym filmem dowiódł, że może i nie jest filmowym geniuszem, którego można postawić u boku Martina Scorsese czy Stevena Spielberga, ale z pewnością potrafi być sprawnym technicznie rzemieślnikiem, być może nawet jednym z lepszych w branży. Świadczy o tym fakt, że stosunkowo niewiele scen w "Dniu Niepodległosći" powstało z pomocą CGI. Najbardziej efektowne ujęcia filmu (które wkrótce urosły do rangi kultowych) zrodziły się za pomocą praktycznych efektów, mechaniki oraz zabawy z perspektywą i skalą miniaturowych modeli. Udało się to zrobić tak perfekcyjnie i realistycznie, że dzięki temu film ten zyskał swego rodzaju „duszę”, nawet biorąc pod uwagę fakt, że to niezbyt mądre i chwilami zawstydzająco patetyczne kino. Ale pomimo 20 lat od premiery nadal robi wrażenie. O ilu filmach z takim "stażem" możemy powiedzieć to samo?

Titanic z 1997 roku


Wielu ludzi postrzega "Titanica" jako typowo "babski" wyciskacz łez i romansidło, czasem też podśmiewując się z tego, że przecież na tej "tratwie" pod koniec filmu spokojnie znalazłoby się miejsce dla Leo obok Kate Winslet. Ale dla mnie "Titanic" to zdecydowanie coś więcej. To jeden z najwspanialszych filmów w historii kina. Przede wszystkim pod względem formalnym. Pierwsza połowa (ok. 1,5 godziny) to świetnie zarysowany film obyczajowy, z ciekawymi postaciami, dobrymi dialogami, wciągającą fabułą. Druga połowa to z kolei jeden z nabardziej wbijających w fotel (po dziś dzień) wizualnych spektakli wczech czasów. Filmując katastrofę Titanica James Cameron udowodnił swoją maestrię i wirtuozerię. Nie tylko jest to przerażająco efektowna sekwencja, ale też ma w sobie niesamowite pokłady dramatyzmu, mistrzowskiego napięcia, które w dużej mierze wynikają właśnie z tej fabularnej i obyczajowej nadbudowy z pierwszej połowy filmu. W pełni zasłużone 11 Oscarów.

Płonący wieżowiec z 1974 roku


Dziś mało kto zdaje sobie z tego sprawę, ale lata 70. były "złotą erą" kina katastroficznego. Były to wówczas najbardziej oczekiwane i najbardziej kasowe produkcje. Efekty komputerowe praktycznie wówczas nie istniały, ale filmowcy na tyle opanowali technikalia i formalne aspekty produkcji oraz praktycznych efektów specjalnych, że czuli się na siłach by podejmować się ekstremalnych filmowych wyzwań. Jednym z nich był "Płonący wieżowiec". Tytuł mówi właściwie sam za siebie. Tym, co wyróżnia ten film od innych jest poziom jego wykonania. I nie chodzi mi tu tylko i wyłącznie o sceny ognia, który stopniowo roznosi się po poszczególnych piętrach wieżowca i tworzy śmiertelną pułapkę dla ludzi wewnątrz. Te sceny są same w sobie majstersztykiem, tym bardziej, że twórcy musieli nauczyć się pracować z całą masą efektów związanych z ogniem czy dymem. Ale film ten jest całościowo świetnie zrobiony. Ma świetne tempo, dobrze budowane napięcie, ciekawe postaci, z którymi widz buduje więź. No i nie można zapomnieć o plejadzie największych gwiazd ówczesnego kina na jednym ekranie. Steve McQueen, Paul Newman, Fred Astaire, Faye Dunaway, William Holden – słowem cała śmietanka Hollywood lat 70.

Lot 93 z 2006 roku


"Lot 93" to dość nietypowy film katastroficzny, gdyż w dużej mierze rozgrywa się w samolocie i opisuje wydarzenia dziejące się równolegle tuż przed zamachami na World Trade Center w 2001 roku. Terroryści porwali wówczas cztery samoloty, dwa z nich uderzyły w amerykańskie wieżowce, wśród dwóch pozostałych był właśnie samolot United Airlines lot 93, którego pasażerowie znaleźli się w dramatycznej sytuacji, gdy zamachowcy przejęli nad nim kontrolę. Nie ma w tym filmie wielu wybuchów, ale jest za to taka dawna dramatyzmu i napięcia, że naprawdę trudno wysiedzieć w fotelu, bo film robi wrażenie większe niż obrazy olbrzymich katastrof. Tym bardziej, że my, jako widzowie, wiemy, że los pasażerów lotu 93 jest już przesądzony, oni sami zapewnie też oswajają się już z myślą, że to ich ostatnie chwile. Ale mimo tego nie poddają się i walczą do końca. A sekwencja katastrofy samolotu pod sam koniec filmu, nakręcona z perspektywy pasażera będącego w środku, a więc tak jakbyśmy to my siedzieli w jednym z foteli samolotu, to jedno z najbardziej przerażającyh doświadczeń, nie tylko filmowych, jakie pamiętam.

Wojna Światów z 2005 roku

REKLAMA

Gdyby nie wysilony happy end, "Wojna Światów" byłaby filmem idealnym. Robi wrażenie nie tylko od strony wizualnej i rozmachu całości, ale też udanie łączy akcję z dramatem obyczajowym, thrillerem oraz elementami horroru. Za wszystko odpowiada mistrz kina rozrywkowego Steven Spielberg, a kapitalne ujęcia, które tylko potęgują wizualny spektakl, tradycyjnie wyszły spod ręki Janusza Kamińskiego. I nawet Tom Cruise, który kompletnie nie pasuje do roli everymana, nie razi zbytnio w tym przypadku. To chyba obiektywnie rzecz biorąc najlepszy formalnie i fabularnie film o inwazji obcych na Ziemię.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA