REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Książki

"Pieśń harfy" to przewrotna i zaskakująca powieść, której warto dać szansę - recenzja sPlay

Po pierwszych pięćdziesięciu stronach chciałem sobie odpuścić dalsze czytanie. "Pieśń harfy" zapowiadała się jako książka bardzo zła i w zasadzie do dalszej lektury zmusiłem się w nadziei, że przynajmniej będzie zabawnie. Nic z tego - koniec końców wyszła z tego naprawdę przyzwoita powieść, która niejednym mnie zaskoczyła. 

21.03.2016
11:02
Pieśń harfy to przewrotna powieść, której warto dać szansę
REKLAMA
REKLAMA

Wszystko zaczyna się bowiem od tego, że pijany w sztok Jim Gystad producent muzyczny w średnim wieku trafia do kościoła na uroczystość, podczas której występ daje Śpiewające Rodzeństwo Thorsen, którego sława przeminęła lata temu. Gystad jest tak zachwycony ich koncertem, że popada w euforię bliską orgazmowi i postanawia za wszelką cenę skłonić rodzeństwo do nagrania wspólnej płyty. Dosłownie za wszelką cenę.

pieśń harfyBowiem gdy Thorsenowie odrzucają jego czułe zaloty, producent zaczyna ich... prześladować.

Składa nachalne wizyty w ich domu, śledzi, aranżuje "przypadkowe" spotkania, nęka telefonami i tak dalej. To byłoby jeszcze okej - być może miała to być opowieść o psychopacie, chociaż szczerze mówiąc nota na okładce i blurby raczej tego nie zapowiadały - gdyby nie fakt, że rodzeństwo jego noszące znamiona czynu zabronionego zachowania w zasadzie toleruje. Po którejś z kolei próbie zbliżenia się Jima do Thorsenów, przy braku zdecydowanej reakcji z ich strony, pomyślałem, że pisząc "Pieśń harfy" Levi Henriksen najpewniej znajdował się w stanie zbliżonym do tego, w którym znajdował się główny bohater na początku książki, czyli kompletnego upojenia alkoholowego, w związku z czym nieszczególnie chciało mu się babrać w takich błahostkach jak psychologia postaci czy wiarygodność opisywanych wydarzeń.

To był ten moment, w którym zamierzałem rzucić lekturę w kąt i już nigdy do niej nie powrócić, ale powstrzymała mnie refleksja, że skoro już jest tak dziwnie, to dalej może być tylko lepiej, co obiecywało sporo dobrej zabawy przy wykpiwaniu kolejnych jej absurdów.

Stety, niestety - nic z tych rzeczy. W pewnym momencie "Pieśń harfy" staje się jakby inną powieścią - nieco nostalgiczną, słodko-gorzką opowieścią, w której nie brak humoru. I nawet dziwne zachowanie Jima Gystada szybko puszcza się w niepamięć.

W fabule książki Henriksena kryje się intrygująca tajemnica, której rozwiązania - jak zwykle w takich przypadkach - należy szukać w przeszłości. Dawne rany i urazy, utracone nadzieje i miłości, zgorzknienie, zakłamanie, ludzka zawiść - zbudowana z tych cegiełek przeszłość każdego z trójki rodzeństwa wyraźnie rzutuje na ich teraźniejszości. Jim chce dotrzeć do każdego z nich i z czasem nie robi tego tylko po to, by nagrać wspólnie z nimi świetną płytę, która może okazać się gigantycznym sukcesem komercyjnym, a dlatego, że zaczyna mu na nich zależeć. Usiłując im pomóc, walczy, by samemu nie zgorzknieć i odnajduje zagubiony sens.

"Pieśń harfy" to także - siłą rzeczy - niejako opowieść o muzyce, której jest tu wszechobecna.

REKLAMA

Przewracając kolejne kartki, będziemy świadkami koncertów, litanii nazwisk klasyków poszczególnych gatunków, ale też szeregu gorzkich lub złośliwych uwag i refleksji na temat współczesnego rynku muzycznego i całego przemysłu rozrywkowego. Może nieco utartych, ale wciąż celnych.

To powieść zgrabna i przewrotna, generalnie nieźle napisana - choć momentami Henriksen pisze tak, jakby rady z kursu kreatywnego pisania wziął sobie do serca zbyt mocno - która miłośnikom skandynawskiej literatury powinna przypaść do gustu. Nie jest to w żadnym razie poziom Christensena, Pettersona, Wassmo czy Knausgård, ale jeśli nie karmicie się wyłącznie arcydziełami, to warto po "Pieśń harfy" sięgnąć.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA