REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

"Love, Rosie", czyli zwykła historia opowiedziana w niezwykły sposób - recenzja sPlay

Gdyby chcieć wskazać najbardziej wyeksploatowany temat w historii kinematografii, z całą pewnością byłaby to miłość. "Love, Rosie", która pozornie wydaje się być kolejną mdłą komedyjką romantyczną, potrafi o tej miłości opowiedzieć w sposób zaskakujący i interesujący, nawet dla tego buca jak ja. Tym bardziej więc smuci, że cały efekt jest niweczy okrutnie przewidywalne zakończenie. 

07.12.2014
12:33
"Love, Rosie" - recenzja sPlay
REKLAMA

Jestem strasznie zły na ten film. Wybrałem się na niego niechętnie, bardziej z obowiązku niż z jakiegokolwiek innego powodu. Byłem przygotowany na kolejny nieudany seans, o którym będę chciał jak najszybciej zapomnieć.

REKLAMA

Tymczasem "Love, Rosie", mimo kilku tandetnych momentów, okazało się być dziełem - nie wierzę, że to piszę - bardzo dobrym, które z oklepanej historyjki o tym, jak to On i Ona się kochają, ale nie mogą zejść, uczyniło fascynującą historią przez duże H. Po czym bezczelnie ją zrujnowało.

"Love, Rosie" zaczyna się jak typowe, do bólu nijakie romansidło dla nastolatek. Rosie (Lily Collins) i Alex (Sam Claflin) stanowią zgraną parę przyjaciół, znającą się od najmłodszych lat. Poznajemy ich na imprezie urodzinowej Rosie, na której dochodzi między nimi do namiętnego pocałunku. Zaraz potem dziewczyna zalicza klasyczny zgon, spowodowany nadmierną ilością wypitego alkoholu. Nazajutrz nie pamięta nic z tego, co się wydarzyło i zawstydzona swoim zachowaniem, prosi Aleksa, aby o wszystkim zapomniał. Chłopakowi wydaje się, że Rosie uważa ich pocałunek za błąd i postanawia nigdy do niego nie wracać.

Niby nic się nie stało, Rosie i Alex dalej się kumplują, spędzają razem czas oraz planują wspólny wyjazd na studia do Ameryki. W międzyczasie każde z nich zalicza przelotny romans.

I to mniej więcej w tym momencie, gdy film jawi się jako kolejna nieznośna komedia omyłek, na końcu której i tak wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie, nagle dzieje się coś nieoczekiwanego. Alex wylatuje do Bostonu, Rosie ma do niego dołączyć kilka dni później. Nigdy jednak do tego nie dochodzi.

love rosie 3

Nie chcę zdradzać zbyt wiele fabuły, powiem tylko, że od tej chwili "Love, Rosie" nabiera rumieńców, których bym się nie spodziewał bo tak banalnym początku. Film staje się autentycznie wzruszający, zaskakujący i dowcipny. Bohaterowie z beztroskich i nieinteresujących nastolatków zmieniają się w postaci z krwi i kości, stojące przed trudnymi, życiowymi wyborami.

Alex kocha Rosie i Rosie kocha Aleksa, ale za każdym razem, gdy pojawia się choć cień szansy, że wreszcie będą razem, natychmiast zaczynają piętrzyć się przeszkody. Oboje szukają szczęścia, ale co rusz okazuje się, że będą musieli znaleźć je osobno.

(Możliwe spoilery) 

Nie jestem może koneserem tego gatunku, ale dla mnie to było bardzo świeże podejście do totalnie sztampowej opowiastki. Pokazujące, że życie to nie bajka o śpiącej królewnie, że nie zawsze wszystko układa się tak, jakbyśmy tego chcieli, jakby nasze losy były zapisane w gwiazdach. Że zakochani nie zawsze się zejdą, nawet jeżeli oboje bardzo tego chcą. "Love, Rosie" mnie porwało, by potem - jedną sceną - obrócić wszystko wniwecz. Tak, oczekiwałem "złego" zakończenia. Nie, nie dostałem go.

REKLAMA
love rosie 2

W moim odczuciu psuje to cały wydźwięk, sprowadzając go do utartego frazesu - wystarczy bardzo czegoś pragnąć, a się spełni. Nie kupuję tego i dlatego jestem rozczarowany. "Love, Rosie" zaczyna się jak typowe, do bólu nijakie romansidło dla nastolatek i tak też niestety się kończy. Środek jest znakomity. Tak czy inaczej, warto obejrzeć - prawdopodobnie byłem jedyną osobą na sali kinowej zawiedzioną happy endem. To mimo wszystko jeden z lepszych filmów tego rodzaju, jakie widziałem.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA