REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Muzyka

Londyńskie powietrze bardzo dobrze służy Mary J. Blige. "The London Sessions", recenzja sPlay

Jak to ten czas leci. Mary J. Blige, jedna z najsłynniejszych wokalistek R&B, wydała swój trzynasty już album "The London Sessions". Być może Blige ostatnimi czasy kryła się w cieniu (ups) młodszych koleżanek, które świecą triumfy na listach przebojów, ale to nie znaczy, że artystka zupełnie zniknęła ze sceny. Po cichu, po drugiej stronie Oceanu (czyli tej lepszej), nagrała album najlepszy od 9 lat. Jak to się stało? "Winą" obarczam brytyjski klimat.

04.12.2014
15:35
Londyńskie powietrze bardzo dobrze służy Mary J. Blige. „The London Sessions”, recenzja sPlay
REKLAMA
REKLAMA

Niektórzy pewnie nawet pomyślą, że Mary J. Blige niczego ostatnio nie wydawała, ponieważ względnie cicho było o najnowszych dokonaniach artystki. Łatwo idzie zapomnieć, że królowa R&B (przed władaniem Beyoncé) odpowiedzialna za świetne Family Affair nagrała w lutym 2014 roku kawałek F for You z Disclosure. Brytyjski duet wyprowadził Blige z czarnej otchłani ku światłości, wskazując odpowiedni kierunek, w którym mogłaby podążać. Tym kierunkiem okazał się deep house i UK garage, czyli klimaty, z którymi Blige raczej nie romansowała w przeszłości.

Amerykance tak się zabawa z brytyjską elektroniką spodobała, że uznała iż dobrze będzie spakować manatki i ruszyć na Wyspy. Patrząc na efekt końcowy, lepszej decyzji nie mogła podjąć. "The London Sessions" brzmi jak najlepsze połączenie starego (lat 90-tych) i nowego (XXI-wiecznej elektroniki z Wielkiej Brytanii). Aż dziw bierze, że nikt wcześniej nie zdał sobie sprawy z tego, że jak genialnie głos Blige pasuje do gatunków leżących trochę dalej od popu i R&B.

Najpierw jednak rozprawmy się z tą częścią płyty, która brzmi jak stare kawałki Blige, czyli w skrócie nuda. Do tego wora wrzucimy nudne ballady jak Worth My Time, Whole Damn Year i When You're Gone. Nie to, że jestem jakimś anyballadowiczem, którego wolniejsze tempa brzydzą. Nie, tak nie jest, ale te trzy wymienione przeze mnie utwory, to typowe zapychacze. Może warstwa liryczna jest osobista i ważna dla artystki, ale pod względem muzycznym? Nic tutaj się nie dzieje. Zero zaskoczenia, nuda. No i mamy jeszcze soulowe Therapy (będące ironicznym wprowadzeniem do całej płyty) i Doubt (także wolniejszy utwór) znacznie ciekawiej brzmiące. Fajnie, że Blige je nagrała, ale... nie mogła tego materiału zostawić na jakąś inną płytę? Do "The London Sessions" ma się to tak, jak tygrys do Bieszczad. Lepiej zatem skupy uwagę na tej części  albumu, która jest najlepsza. Jeżeli jednak bardzo chcecie posłuchać czegoś dobrego, spokojnego, to polecam Not Loving You.

Right Now to pierwszy element tej całej misternej układanki, nad którą pracował amerykański producent Rodney Jerkins wraz ze zgrają brytyjskich gwiazd, jak Naughty Boy, Disclosure i Eggiem Whitem (producentem odpowiedzialnym za sukces m.in. Adele, Duffy i Jamesa Blunta). W zasadzie nie muszę nawet dodać chyba, że Right Now brzmi bardzo świeżo i od razu widać, jaki jest jego rodowód. Pachnie to Disclosure na odległość. I bardzo dobrze, nic bardziej nie przyda się Mary J. Blige niż młoda i krew oraz nowe pomysły, które sprawdzają się w 2014 roku a nie w 2005 roku.

Podobnie sprawa wygląda z wolniejszym Long Hard Look i Nobody But You oraz klubowym Follow. Co ciekawe, wspaniale brzmią kawałki, które równie dobrze mogłyby mieć plakietkę "lata 90-te, staroć, nie ruszać". Do tego oldschoolu należą z kolei My Loving i Pick Me Up. Ten miszmasz starego z nowym wypada tak dobrze, że "The London Sessions" wydaje mi się jednym z najciekawszych projektów ostatnich lat. Trochę przypomina to te telewizyjne metamorfozy, w których przeciętnej urody panie stają się piękne. Brytyjczycy wydobyli to co najlepsze w starej muzyce dyskotekowej i dołożyli od siebie trochę swojego, co świetnie sprawdzi się w radiu.

REKLAMA

Najnowszy krążek Mary J. Blige jest interesującą podróżą z odchyleniem czasowym sięgającym 20 lat. Gdybym miał komuś pokazać różnicę między klubową muzyka z lat 90-tych i 2014 roku, z pewnością posłużyłbym się "The London Sessions". Nie dość, że utwory na albumie natychmiastowo wpadają do głowy, to w dodatku nie pozwalają się nudzić. "The London Sessions" zaskakuje zmianami klimatu i to jest w nim najlepsze. Najgorsze natomiast jest to, że elektronicznych numerów jest tak mało. Ja chcę tego więcej! Mam nadzieję, że Mary J. Blige przy następnym krążku podąży tą samą drogą, tyle że da sobie już spokój z balladami.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA